Najpierw była – całkiem dobra – płyta „Za ostatni grosz”. Potem z Budką pożegnał się Romuald Czystaw. Zastąpił go – również dysponujący dość delikatnym głosem – Felicjan Andrzejczak. Wspólnie nagrali słynną „Jolkę”, poświęcony Wielkim Nieobecnym „Czas ołowiu” „Czas komety”. Potem, na 10-lecie działalności, panowie postanowili wydać album typu greatest hits. Ponieważ uznali, że starsze utwory brzmią tak sobie – zdecydowali się nagrać je na nowo. I okazało się, że Andrzejczak średnio sobie radzi ze starymi piosenkami. W studiu więc pojawił się syn marnotrawny – Krzysztof Cugowski. Dość szybko okazało się, że obie strony dawnego sporu wyrażają chęć zgody i współpracy. I tak oto Budka powróciła z najlepszym ze swych frontmanów.
„Za ostatni grosz” był płytą bardziej rockową od „Ona przyszła prosto z chmur” („Wielkie lody ruszyły, disco wreszcie trafił szlag, zima wreszcie się zmyła, rock'n'rollem pachnie kraj...” - to z „Rock'n'roll na dobry początek”). Był też płytą bardziej spójną, jednorodną (miał też kilka wydań CD. W serii remasterów czekamy na wydanie poszerzone o trzy kompozycje Jana Borysewicza.) Na „Czas czekania, czas olśnienia” - płycie nagranej w pierwotnej wersji jeszcze z Andrzejczakiem - Lipko wrócił do brzmienia bardziej elektronicznego, syntezatorowego.
Po raz pierwszy w historii grupy całość tekstów (oprócz „Woskowych dusz”) napisał Tomasz Zeliszewski. I trzeba przyznać – poradził sobie z tym zadaniem bardzo dobrze. Czy to w kapitalnej, późnowieczornej obserwacji z jakiejś „dzielnicy cudów” - „Zmiany w organizmie”, czy w „Wyspach bez nazw” (zainspirowanej prawdopodobnie „Lotem nad kukułczym gniazdem”), czy w ponurym, klimatycznym utworze tytułowym.
Brzmienie jest mocno elektroniczne – dominują syntezatory, gitary bardziej umieszczono na drugim planie; najlepszym określeniem jest „rock elektroniczny” - ale mocno zróżnicowane. Słychać, że szef Budki poświęcił trochę czasu, by wydobyć z cyfrowych pudełek różne ciekawe, nawet po ćwierć wieku nie sprawiające wrażenia zbytnio zestarzałych dźwięki i brzmienia.
Od strony repertuaru – jest bardzo spójnie. Wszystkie siedem kompozycji – może oprócz ciut słabszego od reszty peletonu „Dobrej zabawy nigdy dość”, autorskiej kompozycji perkusisty – trzyma równy, dobry, ciekawy poziom. Jakby mniej tu chwytliwych refrenów i przebojowych tematów. Bardziej liczy się klimat całości. Są żywsze, bardziej rockowe fragmenty – jak choćby właśnie „Wyspy bez nazw” czy „Woskowe dusze” – gdyby podkręcić i bardziej wypchnąć na pierwszy plan gitary, wyszłyby kawałki bardzo dobrego, dynamicznego rocka. Jest też bardziej spokojnie, klimatycznie – jak choćby w „Zmianach w organizmie”. Tu i tam – choćby w „Dobrej zabawy nigdy dość” - Cugowski przepuszcza swój głos przez vocoder. Jeśli chodzi o ballady, do których Lipko z reguły miał dobrą rękę – jest bardzo udany, finałowy „Lot nad bocianim gniazdem” i...
Znów, jak w przypadku „Planety smoka” - ozdobą i najlepszym fragmentem albumu jest najdłuższa kompozycja. W tym przypadku – utwór tytułowy. Mimo że z pozoru dzieje się w nim niezbyt wiele. Długa, elektroniczna ballada, przywodząca na myśl wspólne nagrania Jona Andersona z Vangelisem. Istny trwający dziewięć minut i czterdzieści pięć sekund spektakl. Gdzie głównym elementem jest nastrój. Przywodzący na myśl niektóre stare kryminały. Stara, odrapana, niechlujna dworcowa poczekalnia. I bohater, czekający w kącie na kogoś, kto się już tam nigdy nie pojawi, a o kim, mimo wysiłków, nie sposób zapomnieć. „Scarred for life, no compensation...” Trochę szkoda, że ten utwór wylądował w środku płyty, nie na wielki finał.
W wydaniach CD – oprócz kilku nagrań z płyty „Ratujmy co się da!!” - z reguły można było znależć też jeden odrzut z sesji. Dość żwawa, mocno ironiczna w warstwie tekstowej piosenka „Ostatnie ogłoszenie”. Która w sumie spokojnie mogła znaleźć się na trackliście, nie odstaje od reszty płyty. Jak dla mnie – najlepszego albumu Budki Suflera lat 80.
I tylko jedno mnie zastanawia. W wersji, w jakiej zapoznałem się z tym albumem po raz pierwszy – MC firmy Polmark – cały album otwierała instrumentalna kompozycja „Burza”. Ładnie sobie płynąca, trochę filmowa, ze stylowym, smoothjazzowym saksofonowym solem bodaj Henryka Miśkiewicza. Z tego co wyszukałem w necie, kompozycja ta nie znalazła się na żadnym z dotychczasowych wydań CD. Dlaczego? Oto jest zagadka „Czasu czekania, czasu olśnienia”.