Sporo czasu minęło, nim Roger Waters podsunął swoim fanom nowy, zupełnie premierowy album. Częściowo dlatego, że zaangażował się w organizację koncertu w Berlinie, częściowo dlatego, że nowe kompozycje powstawały powoli.
Wkrótce po przegranym procesie z pozostałą trójką muzyków Pink Floyd Waters wpadł na pomysł napisania utworu, będącego złośliwym komentarzem poczynań Davida Gilmoura, Nicka Masona i Ricka Wrighta. Napisał ironiczny tekst, zaprojektował też okładkę będącego dopiero w fazie ogólnych planów albumu, na której karykatury dawnych kompanów miały się topić w kieliszku Martini. Ostatecznie koncepcja całkowicie się zmieniła, pojawiły się nowe utwory, zmieniła się też tematyka. Zimna wojna się skończyła, wisząca nad światem groźba nuklearnej zagłady – która dostarczyła tematu setkom piosenek, książek i filmów – odeszła (przynajmniej chwilowo) w zapomnienie. Pojawiły się za to nowe zagrożenia: banalizowanie przemocy i tragedii przez mass media, fundamentalizm religijny jako podstawa dla nowych, gwałtownych konfliktów zbrojnych, wojna w Zatoce Perskiej… Dla kogoś takiego jak Roger Waters – tematy wprost wymarzone.
Co bardzo ważne – tym razem intrygujące teksty doczekały się oprawienia w bardzo udaną muzykę. O ile wcześniej Waters traktował warstwę muzyczną nierzadko wręcz służebnie wobec tekstów, tym razem do strony kompozytorskiej nowych utworów bardzo się przyłożył: nie brakuje chwytliwych melodii, zapadających w pamięć motywów i riffów, różnych intrygujących drobiazgów aranżacyjnych.
Całość spina klamrą opowieść Alfreda Razzella – weterana I wojny światowej, który był zmuszony pozostawić na ziemi niczyjej ciężko rannego kolegę, Billa Hubbarda, nie będąc w stanie wydobyć go spod nieprzyjacielskiego ostrzału; wspomnienie wojennej tragedii powróciło, gdy wiele lat później odnalazł nazwisko Hubbarda na cenotafie poświęconym poległym żołnierzom. Brutalna rzeczywistość konfliktów zbrojnych zostaje przeciwstawiona kolorowym obrazkom w telewizji; z jednej strony krew, śmierć, trauma, z drugiej – gloryfikacja pilota, bohatera odważnego odwagą bycia poza zasięgiem przeciwnika.
Co ciekawe: o ile konflikty i spory o prawo do nazwy Pink Floyd bardziej zmobilizowały do pracy Davida Gilmoura - nagrany pod szyldem Floydów album "A Momentary Lapse Of Reason" był płytą lepszą od "Radia K.A.O.S." - tak zakończenie sporów bardziej wpłynęło twórczo na Watersa: zrelaksowani Gilmour i spółka popełnili "The Division Bell" - płytę dobrą, ale niestety tylko dobrą, zaś wolny od sądowych sporów i waśni Roger Waters stworzył album wybitny. Płyta trwa ponad 70 minut – i ani przez minutę nie nuży. W przeciwieństwie do "The Division Bell" każdy element układanki ma tu swoje miejsce, nie ma zbędnych fragmentów, nie ma nudy. Jadowicie ironiczne, typowo rockowe „What God Wants Part I” i „The Bravery Of Being Out Of Range” pięknie niesie energiczny rytm i żywiołowa gitara Jeffa Becka; równie jadowite „Perfect Sense” – w którym atak amerykańskiej łodzi podwodnej na platformę wiertniczą jest przedstawiony niczym telewizyjny spektakl sportowy, z komentatorem relacjonującym na żywo cały przebieg zdarzenia i publicznością chóralnie odśpiewującą „globalny hymn” – „czyż nie widzisz, że to wszystko ma doskonały sens, wyrażony w dolarach, centach, funtach, szylingach i pensach…” – zawiera jeden z najbardziej niesamowitych fragmentów płyty: delikatny klawiszowy wstęp. Zaledwie kilka dźwięków – ale, cholera, jakich dźwięków! Do tego łagodnie sobie płynące, wstrząsające „Watching TV”. Historia młodej studentki, ofiary bestialskiej interwencji wojska na Placu Niebiańskiego Spokoju, częściowo tragicznej ofiary Historii, częściowo supergwiazdy – bo jej śmierć pokazała telewizja. A świat? A świat gapił się w ekrany telewizorów i tylko kręcił głową. A potem – o czym rzecz jasna Waters nie mógł jeszcze wiedzieć – przyznał kitajcom organizację olimpiady (ale o skurwieniu się MKOLu już jeden z redaktorów pisał). Niesamowicie zapadające w pamięć fragmenty albumu.
A już sam finał płyty jest zupełnie niesamowity. „It’s A Miracle” zaczyna się łagodnie, spokojnie. Ale to tylko pozory: napięcie w tej ośmiominutowej kompozycji narasta z sekundy na sekundę. „Dzięki łasce Boga i presji rynku, ludzka rasa ucywilizowała się – to cud, prawdziwy cud…” Niesamowity jest dramatyzm tego utworu; Waters – wokalista przecież niewybitny – wznosi się tu na absolutne wyżyny. A potem przychodzi finał: łagodna instrumentalna koda, fantastycznie rozładowująca nieomal namacalne, fizycznie wyczuwalne napięcie, jakie „It’s A Miracle” w pewnym momencie generuje. To jest właśnie to, czego zabrakło „The Final Cut”, by stać się znakomitym albumem: dopracowanej warstwy muzycznej. A potem już tylko grande finale: utwór tytułowy. Również zaczyna się spokojnie. Powoli nabiera mocy. Aż do wybuchu ekspresji: „Patrzyliśmy, jak tragedia się rozwija. Robiliśmy co nam kazano: kupowaliśmy i sprzedawaliśmy; to był największy show na Ziemi, ale się skończył. Jęczeliśmy z zachwytu, ścigając się samochodami, pochłonęliśmy ostatnie słoiki kawioru, a gdzieś tam, wśród gwiazd, oko zwiadowcy wypatrzyło błyskające światełko: nasze ostatnie ‘Hura!’… Ten fragment tekstu miał być pierwotnie poświęcony Gilmourowi i kompanom, ale ostatecznie znalazł się w zupełnie innym kontekście: stał się ponurym epitafium dla ludzkości, która, ogłupiona telewizją, ubawiła się na śmierć, podczas gdy badacze z kosmosu przyglądali się temu w osłupieniu. Podobnie dwadzieścia osiem lat wcześniej kosmici mieli się przyglądać nuklearnej zagładzie świata w filmie „Dr.Strangelove, albo jak przestałem się bać i pokochałem bombę” Stanleya Kubricka, tyle że już podczas realizacji filmu Mistrz z tej ciekawej ramy narracyjnej zrezygnował. Ciekawostką jest fakt, że na samym początku „Perfect Sense” Waters planował użyć sampli z filmu „2001: Odyseja Kosmiczna”, konkretnie: przemowy umierającego HALa 9000 („…my mind is going, Dave… I can feel that…”), na co jednak Kubrick się nie zgodził: oficjalnie – ponieważ obawiał się precedensu i zalewu podobnych próśb o prawa do wykorzystania fragmentów ścieżek dźwiękowych swoich filmów, nieoficjalnie – bo ciągle był urażony, że Roger Waters ponad dwadzieścia lat wstecz nie zgodził się na użycie utworu „Atom Heart Mother” w filmie „Mechaniczna pomarańcza”. Waters przejrzał podstęp – ostatecznie parę lat wcześniej hiphopowy zespół The 2 Live Crew zgodę na zsamplowanie głosu wietnamskiej prostytutki z „Full Metal Jacket” bez problemu otrzymał – i zamieścił na płycie, odtwarzany od tyłu, sarkastyczny komentarz pod adresem Kubricka. Oberwało się też Bobowi Ezrinowi, niedoszłemu producentowi „Radia K.A.O.S.”, który ostatecznie wybrał współpracę z Davidem Gilmourem nad „A Momentary Lapse Of Reason”: w utworze „Too Much Rope” (kolejnej w swoim dorobku poruszającej balladzie) Waters stwierdził: „Każdy ma swoją cenę, Bob, ty okazałeś się wyjątkowo tani…”, i Andrewowi Lloyd-Webberowi, który rzekomo pożyczył sobie jeden z motywów z suity "Echoes".
Waters nagrywał tą płytę latami, w ośmiu różnych studiach, z udziałem wielu znakomitych muzyków. Obok Jeffa Becka i wiernego Andy’ego Fairweather-Lowa mamy na płycie gościnny udział m.in. znakomitego basisty jazzowego Johna Patitucciego, (wtedy) byłego członka Eagles, Dona Henleya (obaj występują w „Watching TV”), byłego klawiszowca Free Johna Bundricka, perkusisty Toto Jeffa Porcaro, gitarzystów Steve’a Lukathera, B.J.Cole’a i Geoffa Whitehorna. Wysiłek się opłacił: powstała dopracowana tak muzycznie, jak i tekstowo, znakomita płyta. Teraz robi takie samo wrażenie, jak wtedy, gdy miałem okazję zapoznać się z nią pierwszy raz, w grudniu 1995, tuż przed Świętami: podczas jednodniowej klasowej wycieczki do Krakowa. Pamiętam, że licencyjna kaseta była wyjątkowo droga i wyczerpałem swój wycieczkowy budżet, co oznaczało całodzienne przymieranie głodem. Gdy w autobusie, w drodze powrotnej, odizolowany od szumu nieistotnych pogawędek słuchawkami walkmana, pierwszy raz usłyszałem „It’s A Miracle” i utwór tytułowy – wiedziałem, że było warto.