W pewnym momencie mogło się wydawać, że historia Pink Floyd zakończy się w roku 1977. Że po płycie „Animals” już nic nowego nie będzie. I nie tylko dlatego, że Roger i David coraz bardziej skakali sobie do oczu. Także z uwagi na tzw. zmęczenie materiału: Wright miał coraz większe problemy osobiste (depresja, kłopoty małżeńskie), a Gilmour i Waters doszli do wniosku, że zespół osiągnął absolutne apogeum, które ciężko byłoby czymkolwiek przebić. I trasa „In The Flesh”, promująca „Animals”, przebiegała w bardzo trudnej atmosferze. Roger złapał zapalenie wątroby, w rezultacie czego w pewnym momencie, czując się, jak sam to ujął, „cudownie otępiały” po końskich dawkach leków, nie był w stanie wyjść na bis. Na ostatni bis trasy nie wyszedł za to David, który miał już dosyć kolejnego gigantycznego stadionu i zupełnego braku kontaktu z widownią i po prostu odmówił wyjścia na scenę. Dopiszmy incydent z Soldier Field Stadium, gdzie organizatorzy zaniżyli sobie oficjalną liczbę widzów o prawie 30000 (na czym zarobili „jedynie” 640000 zielonych) i (nie)sławny incydent z opluciem fana… I w roku 1978 wydawało się, że zespół Pink Floyd po angielsku opuścił rockową scenę. Zwłaszcza że cała czwórka zaczęła myśleć o solowych projektach.
Dopomógł – mimochodem – nieuczciwy inwestor, który utopił powierzoną mu zespołową kasę w niezbyt rozsądnych inwestycjach, a do tego – w myśl brytyjskiego prawa – zostawił panów z 83% podatkiem do zapłaty. Firma płytowa zadeklarowała się pokryć straty zespołu pod warunkiem, że ten wyda album z premierowym materiałem, a podatku udałoby się uniknąć, na rok opuszczając całkowicie terytorium Korony. I w kwietniu roku 1979 panowie opuścili Zjednoczone Królestwo.
Nad solowymi projektami pracowała cała czwórka. David i Rick wydali w roku 1978 solowe albumy, Nick również coraz poważniej rozważał koncepcję solowej płyty, a Roger przygotował dwa zestawy, mające w obecnej sytuacji dać podwaliny pod nowy album Pink Floyd. Pozostała trójka podeszła do nich z niechęcią, bo jak stwierdzili, obydwa zestawy „nie nadawały się do słuchania” (David G.). Ostatecznie odrzucili dość fantasmagoryczną koncepcję, w której główny bohater odbywa swoistą podróż przez podświadomość w poszukiwaniu prawdy o relacjach męsko-damskich; wybrali cykl piosenek o wrażliwej jednostce, izolującej się od świata za budowanym przez siebie przez lata wyimaginowanym murem. I w kwietniu 1979 we francuskich studiach Superbear, gdzie wcześniej nagrywali Gilmour i Wright, Pink Floyd rozpoczęli pracę nad płytą ochrzczoną „The Wall”.
Sesje były – delikatnie mówiąc – trudne. Roger i David kłócili się o każdy szczegół, a zaproszony do współpracy kanadyjski producent Bob Ezrin (który sam miał w tym czasie osobiste problemy) z trudem utrzymywał między nimi równowagę. W pewnym momencie wynajęto drugie studio, by panowie mogli pracować osobno. Ezrin i reszta zespołu biedzili się także, by dość – nazwijmy to eufemistycznie – chaotyczna koncepcja wyjściowa Watersa (zaczęło się od pomysłu zbudowania ściany oddzielającej zespół od publiczności, co było pokłosiem gigantycznych koncertów na trasie In The Flesh, potem całość stopniowo ewoluowała do opowieści, jaką znamy ostatecznie) nabrała konkretnych kształtów, do tego osobiste problemy Wrighta przenosiły się coraz bardziej na jego zdolności twórcze i Rick niby coś tam nagrywał, ale w sumie – zdaniem reszty zespołu – nic lub niewiele dawał od siebie, co w końcu zdenerwowało Watersa, zwłaszcza że Wright chciał być wymieniony jako współproducent. I teraz w studio już trzej panowie skakali sobie do oczu – Nick przezornie milczał.
Sesje biegły powoli i mozolnie. Ostatecznie wytwórnia płytowa zdecydowała, że zespół dostanie więcej pieniędzy, jeśli tylko płyta wyjdzie przed Bożym Narodzeniem 1979. Waters więc zmusił pozostałych panów do zintensyfikowania wysiłków i przerwania zaplanowanych na sierpień 1979 krótkich wakacji. Na to nie zgodził się Wright, który – jak sam potem twierdził – po prostu nie wiedział o wyznaczonym odgórnie terminie i dlatego nie chciał przerywać wakacji z rodziną. Waters postawił wtedy ultimatum: albo Wright odejdzie z zespołu, albo natychmiast kończą wszelką pracę nad płytą i zostają z długami do spłacenia. Wybór był niestety prosty.
Do końca lata udało się (z udziałem licznych muzyków towarzyszących) zakończyć nagrania i całość miksowano w pośpiechu, by zdążyć do końca listopada. W efekcie nie udało się poprawić książeczki do płyty, która zawierała tekst do pominiętego ostatecznie na trackliście „What Shall We Do Now”, a „Hey You” wymieniała jako zamykające stronę C, zamiast na jej początku, gdzie ostatecznie trafiła. (Zresztą problemy z książeczką pojawiły się też na zremasterowanym CD, gdzie „wyleciał” spory fragment tekstu do „Mother”.) Ale deadline’u ostatecznie udało się dotrzymać. Ezrin, choć pierwotnie miał być tylko producentem, miał ostatecznie swój wpływ na końcowy kształt płyty: oprócz uporządkowania całości, dodał swój krótki utwór „Is There Anybody Out There” (opisany co prawda na płycie jako dzieło Watersa), zaaranżował partie orkiestry, przerobił „The Trial” (tu już jego nazwisko się pojawiło), dodał do „Another Brick In The Wall Part 2” chwytliwą aranżację. Ten właśnie utwór dwa tygodnie przed premierą całego albumu został wydany na singlu – i stał się bestsellerem, podobnie jak wydany 30 listopada 1979 cały „The Wall”.
Jak teraz, po ponad trzech dekadach, prezentuje się ta płyta? No cóż… to jeden z tych albumów, o których można by napisać sporą książkę. Więc zaczynając od początku: brzmi jakoś… inaczej. Chwilami wręcz zupełnie nie przypomina poprzednich dzieł zespołu. Poszczególne utwory są w większości krótkie, zwarte, nie ma tu zbyt wielu rozbudowanych partii instrumentalnych. Nie ma też tej bajkowej gry nastrojów, kolorów, pastelowych odcieni, jakiej na poprzednich albumach było mnóstwo. Zespół bardzo wyraźnie zstępuje tu na ziemię: choć może ciut jaśniejsza niż :Animals”, płyta jest nadal bardzo ponura, pesymistyczna. Jeszcze bardziej niż na poprzedniej płycie, równowaga między muzyką i tekstami przesuwa się na korzyść tych drugich. Wyraźnie odczuwa się też ograniczony udział w powstawaniu płyty Ricka Wrighta: miał on to „coś” w grze na klawiszach, czego nawet najlepsi muzycy sesyjni nie byli w stanie podrobić. Zresztą partie syntezatorów w sporej mierze zastępują tu partie orkiestrowe.
Choć muzyka zsuwa się nieco na dalszy plan, nie znaczy to, że została potraktowana całkiem po macoszemu. Chwilami Pink Floyd zbliża się tu do tradycyjnego rocka bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej: otwierające płytę „In The Flesh?” to kawałek ciężkiego, solidnego rockowego mięcha, „Young Lust” to trochę parodia hard rocka, zresztą podobnie jak tekst. Przesławne „Another Brick In The Wall Part Two” z kolei oparto na nieco dyskotekowym rytmie.
Zdecydowana większość muzyki jest dziełem Rogera, ale David też pewien swój udział miał. O „Young Lust” była już mowa; „Run Like Hell”, jakby zaadaptowany z „Short And Sweet” z solowego debiutu gitarzysty, to też kawałek porywającego, dynamicznego rockowego grania, które w przyszłości doskonale się sprawdzi jako fragment wieńczący koncerty zespołu. No i Gilmour przyniósł odrzut ze swojej płyty, balladę, która stała się sławna jako „Comfortably Numb”, bodaj najlepszy fragment płyty – i potężną kość niezgody: David chciał, żeby zagrać to w możliwie jak najbardziej oszczędnej wersji, gitara plus sekcja plus ewentualnie klawisze, Roger upierał się przy rozbudowanej orkiestracji. Ostatecznie Ezrin wypracował kompromis i w pierwszej, śpiewanej części pojawia się (nieco ograniczona względem pierwotnego zamiaru) orkiestracja, w części drugiej – gitarowym solu – na polu walki zostaje już prawie wyłącznie David Gilmour.
Właśnie: „The Wall” jest wyraźnym dowodem, że o ile Roger Waters świetnie sobie radził jako swoisty spiritus movens zespołu, jako twórca tekstów i ogólnej koncepcji albumów, tak gdy dochodziło do komponowania i aranżowania, wpływ pozostałych muzyków był nie do przecenienia. Z całego albumu dość wyraźnie wyróżniają się bowiem wszystkie te utwory, gdzie Waters dał pole do popisu komuś innemu. Tak jest też w przypadku Ezrinowego „The Trial”: ów groteskowy „proces”, w którym główny bohater symbolicznie dokonuje aktu samoosądzenia, intrygująco został zaaranżowany na równie groteskowy wodewil. Co zaś do reszty: Roger znów prezentuje się jako znakomity balladzista. „Mother” – pierwszy przykład z brzegu. Albo bardzo nastrojowe, powoli się rozwijające „Goodbye Blue Sky”. Albo wyśmienite „Hey You”. Dobrze udały mu się też utwory dynamiczne, typowo rockowe: „In The Flesh?” i świetnie uzupełniające „Run Like Hell” „In The Flesh” i „Waiting For The Worms”. No i przebój „Another Brick In The Wall Part Two”. Natomiast pozostałe kompozycje robią już mniejsze wrażenie.
Zestawiając tą płytę choćby z “Meddle” – pierwszą dojrzałą manifestacją „klasycznego” stylu Pink Floyd – wyraźnie słychać, że to inny zespół. Chwilami ta płyta sprawia wręcz wrażenie niefloydowskiej do bólu. Ale ostateczny efekt jest niesamowity: wszystkie, nawet te mniej udane pojedyncze utwory kapitalnie składają się na zwartą, spójną całość, gdzie muzyka, efekty dźwiękowe (w takiej ilości wcześniej niestosowane przez zespół) i warstwa tekstowa świetnie się nawzajem uzupełniają. Na tej płycie wszystkie elementy kapitalnie się ze sobą zgrały, tworząc bodaj najwybitniejsze dzieło, jakim uraczył nas Roger Waters.
A tak przy okazji: istnieje ponoć jakaś teoria psychologiczna, uzasadniająca, dlaczego niektórzy z fanów za lepszą uważają płytę pierwszą, a inni zaś drugą. W razie czego: ja wolę płytę nr 2. Zwłaszcza za niesamowity cykl “In The Flesh” – “Run Like Hell” – “Waiting For The Worms”.
Płyta absolutnie obowiązkowa. Może niekoniecznie trzeba ją czcić. Znać – na pewno trzeba.
Z pewną premedytacją bardzo niewiele napisałem o tekstowej stronie dzieła. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej o tym elemencie "The Wall", zapraszam tutaj: http://www.artrock.pl/recenzje/861/pink_floyd_the_wall.html