I historia się powtórzyła. Pink Floyd nagrali po ciężkich i długich sesjach wspaniały album „Wish You Were Here” – i znów: nie wiedzieli co dalej, nie mieli nowych pomysłów, a czas dla muzyki, jaką grali zrobił się bardzo trudny. Wszak latem roku 1976 wśród robotniczych ulic i osiedli Londynu i innych miast Zjednoczonego Królestwa eksplodował punk. Do tego zza Oceanu przybyła inwazja disco. I rock progresywny nagle znalazł się w odwrocie.
Panowie zaczęli od zbudowania sobie studia. Żeby sobie pracować w spokoju, a nie czekać ciągle, aż kolejny zespół zakończy granie i będzie wolne miejsce. Więc wykupili sobie dom przy ulicy Britannia Row w dzielnicy Islington i urządzili własne studio. Co zaś do kompozycji: postanowili odgrzać dwie starsze rzeczy, jeszcze z roku 1974, które odrzucono podczas sesji „Wish You Were Here”: „You Gotta Be Crazy” Gilmoura i „Raving And Drooling” Watersa. Obie trwały po kilkanaście minut, do tego Waters przyniósł jeszcze jeden nowy utwór, poza tym napisał nowe teksty, tworząc trzyczęściowy cykl, będący swoistą adaptacją „Folwarku zwierzęcego” George’a Orwella do innych, wolnorynkowych, kapitalistycznych realiów, będący ponurym obrazem brytyjskiego społeczeństwa połowy lat 70. XX wieku, dzielący ludzi na psy (bezwzględnych karierowiczów), świnie (cynicznych, egoistycznych przywódców) albo owce (pozbawiony własnej woli, bez oporu zgadzający się na wszystko szary tłum).
Sesje, które rozpoczęły się w kwietniu 1976, znów nie należały do łatwych. Roger i David ścierali się ze sobą (prawie się pobili, gdy Waters przypadkiem skasował nagrywane przez długi czas, skomplikowane solówki Gilmoura), pogrążony w osobistych problemach Wright usuwał się na ubocze. Strona techniczna sprawiała problemy (kupione magnetofony okazały się być kiepskiej jakości), a Roger jednoznacznie zaczął dawać kolegom do zrozumienia, kto (jego zdaniem oczywiście) w zespole jest numerem jeden. Nawet okładkowe zdjęcie, zrobione w grudniu 1976, nastręczyło problemów: wielka nadmuchiwana świnia, mająca unosić się nad ogromną elektrownią Battersea, urwała się z uwięzi i poszybowała w niebo, napędzając stracha pilotom cywilnych samolotów. Niektórzy zresztą twierdzą, że to był zaplanowany efekt, mający zwrócić uwagę na nowe dzieło zespołu.
Wydana ostatecznie pod koniec stycznia 1977 płyta zaskakiwała. Jednoznacznie negatywnym, nihilistycznym, iście kubrickowskim pesymizmem wobec ludzkiej natury, zawartym w tekstach (choć co prawda już wcześniejsze płyty bynajmniej do radosnych i pocieszających nie należały). Muzyka też była inna: bardziej agresywna, już nie tak pastelowa jak na poprzednim albumie, bardziej rockowa, brudniejsza. Niektórzy komentowali zawartość „Animals” krótko: Punk Floyd.
Pomijając klamrę albumu w postaci akustycznej miniaturki „Pigs On The Wing”, płyta dzieli się na dwie części. Pierwsza, strona A, to ponad 17-minutowe dzieło Gilmoura – „Dogs”. I jest to najlepszy fragment płyty. Mamy tu do czynienia z rockiem progresywnym w najlepszej postaci: szereg przeplatających się motywów, zmiany tempa, zmiany nastrojów, powoli narastający wstęp z gitarą akustyczną i elektroniką, potężny, majestatyczny finał (wzorowany na „The Lord’s Prayer” Roya Harpera) i środkową, elektroniczną, statyczną część, jak sześć lat wcześniej w „Echoes”. Gilmour gra tu ostro, energicznie, gdzie trzeba mocno, agresywnie, gdzie trzeba – spokojniej, łagodniej, bardziej melodyjnie; nie brakuje też elektroniki – choćby w momencie, gdy ostatnie słowo wykrzyczane przez Davida zostaje zwielokrotnione elektronicznie i zmanipulowane przez vocoder: stone… stone… stone… stone… stone… Potem w elektroniczną wstawkę wkrada się jeszcze zniekształcone ujadanie psa. Znów powrót motywu początkowego – i część finałowa, należąca już do Rogera.
Dwa utwory Watersa, wypełniające stronę B (co ciekawe, Roger ograniczył się wyłącznie do gry na gitarze rytmicznej, zostawiając cztery struny Davidowi), z kolei są dość nierówne. Lepiej wypada „Sheep” – słychać, że mieli czas poogrywać to na koncertach. W oryginale był to bardziej jamowany utwór, o swobodnej strukturze, jednak w studio bardziej to poukładali. Efektowne okienko ma dla siebie Rick Wright: jazzujący, pulsujący jakimś podskórnym niepokojem, kapitalny wstęp fortepianu elektrycznego. Potem jest już dynamiczna, żywa jazda (zwraca uwagę ciekawy patent: ostatnie słowa poszczególnych linijek śpiewanych przez Rogera stapiają się w całość z przeciągłymi dźwiękami syntezatorów. Znów w środku mamy wstawiony spokojniejszy fragment, na tle którego jeden z technicznych, przepuszczony przez vocoder, recytuje intrygującą trawestację Psalmu 23. Natomiast bardziej bluesrockowe „Pigs (Three Different Ones)”, mimo intrygujących pomysłów aranżacyjnych (wstęp nieco przypominający „Have A Cigar”, Gilmour zabawiający się talk boxem), niestety, w pewnym momencie robi się dość monotonny.
Dziwna to płyta. Bardzo ponura w wyrazie (choć pozostawiająca promyczek nadziei w postaci „Pigs On The Wing” – znów jak u Kubricka, w jego „Eyes Wide Shut”, gdzie miłość do drugiego człowieka okazywała się światełkiem w tunelu), bodaj najbardziej ponura z wszystkich płyt Pink Floyd. Zarazem niesamowicie zwarta tekstowo, precyzyjna w swym krytycznym nihilizmie, w swym skrajnie negatywnym podejściu do społeczeństwa. Właśnie – o ile od strony muzycznej płyta jest nierówna, porywające momenty „Dogs” sąsiadują z lekkim nabijaniem czasu i monotonią w „Pigs”, tak od strony tekstowej jest znakomicie – a z reguły do tej pory było tak, że teksty i muzyka były traktowane na równi, bądź (jak na pierwszych płytach zespołu) to oprawa muzyczna była ważniejsza od nierzadko mgławicowych i pokręconych tekstów. Na najlepszych płytach zespołu muzyka i teksty stanowiły jedną, wzajemnie się uzupełniającą całość – tu ta magiczna równowaga ulega wyraźnemu zachwianiu, chwilami trudno uniknąć wrażenia, że muzyka jest zepchnięta na dalszy plan, a najważniejszy jest przekaz tekstowy. Zwłaszcza w utworach z Watersowej strony B, gdzie np. Wright jest wręcz zepchnięty do roli wypełniania tła – pojedyncze przebłyski w rodzaju wstępu do „Sheep” są tu niestety jedynie wyjątkiem od reguły.
Dziwna to płyta. Wymagająca skupienia, kilkukrotnego przesłuchania, dokładnego zapoznania się z tekstami (w czym nie pomagają gryzmoły Masona w książeczce). Wymagająca odpowiedniego nastroju. Dla niektórych – płyta wręcz punkowa w wymowie tekstów i w ogólnym wyrazie całości. Dla niżej (a raczej wyżej) podpisanego – płyta iście Kubrickowska w wymowie. Ale mnie to generalnie wszystko się z jednym kojarzy.
Jako całość – płyta interesująca, intrygująca, udana. Niestety – słabsza zarówno od obu poprzedniczek, jak i od następcy.