Płyta nagrana na zamówienie. Panowie byli wtedy dość zajęci: intensywnie dyskontowali rynkowy sukces „Meddle”, koncertując właściwie bez przerwy, do tego dopieszczali swoje najnowsze dziecko, suitę „Eclipse”. I propozycja od Barbeta Schroedera, który właśnie ukończył zdjęcia do filmu „La Vallee”, w pierwszej chwili była dla nich zbędnym zawracaniem głowy, zwłaszcza że po użeraniu się z Michelangelo Antonionim przy pracy nad „Zabriskie Point” na kolejną muzykę ilustracyjną niespecjalnie mieli ochotę. Ale reżyser prosił, a panowie chcieli trochę odpocząć od pracy studyjnej i koncertowego kieratu, więc w końcu zgodzili się na dwa tygodnie wpaść do studia we Francji, żeby nagrać trochę muzyki.
Tak się składa, że miałem okazję obejrzeć zarówno „More”, jak i „La Vallee”. Jedna ze stacji telewizyjnych, specjalizująca się w bardziej ambitnym kinie europejskim, w swoim czasie emitowała trochę filmów Schroedera. Może to wina telewizji, trudno mi powiedzieć – w każdym razie, w przeciwieństwie do „More”, w „La Vallee” trzeba było sporo wysiłku, żeby gdzieś w tle wyłapać muzykę. Zresztą sam film też wymagał sporo wysiłku, żeby coś z niego zrozumieć: ot, taki artystyczny obraz bez specjalnej osi fabularnej, jakich w swoim czasie Francuzi trochę się natrzaskali.
A co z muzyką? Podobnie jak w przypadku „More”, mamy do czynienia ze zbiorem kompozycji, nagranych z marszu, bez specjalnych przygotowań. Podobnie jak w przypadku poprzedniego albumu filmowego, mamy tu spory rozrzut stylistyczny i jakościowy – i całkiem interesujący portret zespołu na chwilę przed nagraniem swego magnum opus, rozwijającego, wzbogacającego swoje kanoniczne brzmienie, jakie zdefiniował ostatecznie na poprzedniej płycie.
Rozrzut jakościowy jest faktycznie spory. „Obscured By Clouds”, „When You’re In” – w swoim czasie tak panom przypadły do gustu, że otwierali nimi koncerty. Fajnie, panowie zapoznają się z syntezatorami, unowocześniają brzmienie, tylko że te dwa utwory instrumentalne wylatują z pamięci, gdy tylko wybrzmiewa ostatnia nuta. Podobnie „The Gold It’s In The...” – hałaśliwa, przebojowa piosenka z dynamicznym solem gitarowym. Również niestety nie pozostawia specjalnego wrażenia.
A z drugiej stronie, Floyd schowali na tej płycie prawdziwe arcydzieło. Zwie się ono „Mudmen”. Wydaje się, że to w istocie bardzo niewiele: łagodnie rozwijająca się, prosta, niewymuszona partia fortepianu Wrighta, wzbogacona z czasem przez elektryczne organy, leniwy, niespieszny puls sekcji rytmicznej. I w pewnym momencie dołącza David Gilmour. Z gitarą elektryczną, która wydaje się śpiewać pod jego palcami. W sumie wydawałoby się, że to nic takiego. Ale klimat, jaki lekko, zupełnie od niechcenia, panowie tu budują, beztroski, leniwy, radosny, pozostaje w pamięci na zawsze. Najlepszy dowód, że najważniejszym muzykiem w tym zespole był nieodżałowany Rick Wright.
Co mamy jeszcze? Zapowiedź „The Dark Side Of The Moon” w postaci dwóch kompozycji. David stworzył „Childhood’s End”, zaś Roger przyniósł „Free Four” [wbrew niektórym opiniom, bynajmniej nie chodzi tu o tzw. Czwórkę z Guildford: krwawy zamach na pub miał miejsce dwa lata po wydaniu płyty]. Lepiej wypada ta pierwsza: w „Free Four” solówki gitary elektrycznej wydają się trochę na siłę doczepione do dość zwiewnej, przyjemnej piosenki. Wspólnym mianownikiem jest minorowa, ponura wymowa tekstów: w obu pojawia się wątek przemijania, bezsensu ludzkiego życia, przeczucia nieuchronności śmierci – tak poważnych, mrocznych tekstów ten zespół jeszcze nie miał w dorobku.
Poza tym – ballady. Są trzy. „Burning Bridges” oparte jest na motywie melodycznym, który potem w nieco innej wersji powróci w „Mudmen”. Znów głównym architektem utworu jest Rick Wright: a jak Rick, to na pewno będzie nastrojowo – no i jest: znów pojawia się uroczy, rozleniwiający klimat, może nie aż tak fantastycznie zbudowany jak w „Mudmen” – ale nadal to bardzo udana kompozycja. Rick stworzył też „Stay” (do obu piosenek teksty napisał Roger – mamy tu pierwsze poczynania spółki Wright-Waters, która już wkrótce da nam „Us And Them”) – to już utwór nieco słabszy, tekstowo nawiązujący nieco do „Summer ‘68” Wrighta. Zaś co do spółek autorskich: trzecia z ballad „Wot’s… Uh The Deal”, to dzieło duetu Gilmour-Waters – i druga po „Mudmen” perła na tej płycie. David odkurzył ją przy okazji trasy „On An Island” – i bardzo dobrze się stało: znów – jest bardzo nastrojowo, lekko płynąca sobie piosenka ujmuje słuchacza ciepłą, rozmarzoną aurą.
Na koniec zostawiłem najbardziej zaskakujące nagranie na płycie. „Absolutely Curtains” to długie, „stojące” dźwięki organów, powoli, spokojnie narastające, uzupełniane przez perkusję i gitarę. A w pewnym momencie wchodzi zapętlony śpiew nowogwinejskiego (zgodnie z treścią filmu) plemienia Mapuga: charakterystyczne zawodzenie intrygująco zamyka tą płytę.
Znów – mamy do czynienia z fotografią Pink Floyd w ciekawym momencie swojej kariery. Zespół swój dojrzały styl już stworzył, tutaj widać, jak ten styl się wzbogaca, jak osiąga dojrzałość. Zarysowuje się zmiana w tematyce utworów: pojawiają się kompozycje bardzo mroczne, ponure tekstowo, już zapowiadające następne kilka płyt zespołu. A przy okazji – potwierdza się reguła, że na każdej, nawet mniej udanej płycie Pink Floyd zawsze znajdzie się przynajmniej jeden wybitny utwór. Od której to reguły dopiero za jedenaście lat pojawi się wyjątek.