Były w historii takie zespoły, które miały pecha. Nagrywały bardzo dobre lub znakomite płyty – tylko że te płyty przechodziły bez echa, albo zyskiwały sobie niewielką popularność, niezbyt proporcjonalną do poziomu muzyki. Ileż takich było: Andromeda, Arcadium, T2, The Norman Haines Band…
Fuzzy Duck to także jeden z takich zespołów. Powstał w roku 1970, w swoich szeregach miał m.in. Micka Hawkswortha z doskonałej i haniebnie w swoim czasie niedocenionej Andromedy, nagrał album, potem wymienił gitarzystę, ale nagrał z nim jedynie parę singli i… pod koniec 1971 panowie powiedzieli sobie dość. Pozostała wytłoczona w liczbie 500 sztuk płyta, która w latach 90. doczekała się wydania CD.
„Fuzzy Duck” to rzetelna porcja porywającego hardrockowego grania w klasycznym stylu. Na ogół mamy do czynienia z dość prostym schematem: melodyjna piosenka, będąca bazą do efektownych solówek gitary i organów Hammonda na tle świetnie napędzającej całość sekcji rytmicznej. O tą piosenkową stronę bardziej wydaje się dbać Mick Hawksworth: zarówno „More Than I Am”, jak i (w większym stopniu) „Just Look Around You” bardziej eksponują właśnie ładne melodie (choć partie instrumentalne są świetne), zaś kompozycje pozostałych panów traktują tę piosenkową część bardziej drugoplanowo w stosunku do instrumentalnych szaleństw (pewnym wyjątkiem jest tutaj bardzo melodyjny „Country Boy”). Nie znaczy to, że zaniedbują stronę kompozytorską: „Mrs. Prout” (jeden z dwóch najlepszych fragmentów albumu) zawiera sporo efektownych zmian nastroju (mocny, gitarowy, riffowy początek, a potem przełamanie klimatu bardzo ładną, rozpędzoną piosenką, przechodzącą w szaleństwa z dominującymi organami Hammonda). Oba te podejścia do komponowania świetnie zespalają się w magnum opus albumu, „In Our Time” (autorstwa Micka Hawkswortha), gdzie instrumentalne szaleństwa idealnie łączą się z podszytą soulem, rozpędzoną porywającą piosenką (z uwagi na ten soul, całość kojarzy się z poczynaniami Grand Funk Railroad).
Wydanie CD uzupełniają jeszcze cztery nagrania singlowe, nagrane już w nowym składzie, po zmianie gitarzysty. „Double Time Woman” i „One More Hour” to kawałki mocno purplowato-heepowate, w tym drugim przypadku nawet do przesady (gillanowskie „górki” wokalisty), pozostałe dwie to całkiem przyjemne, melodyjne piosenki.
Dla fanów starego rocka – pozycja absolutnie obowiązkowa.