Siedemnaście Mgnień Wiosny 2.0 – odcinek 1.
Coś się późno ta wiosna zaczęła – i tak z kalendarza wychodzi, że jeszcze latem i (chyba jesienią też) będzie o czym pisać. Tak czy siak, zaczynamy.
Cudownych dzieci w muzyce jest wiele – jednym się udaje, innym nie. 5 lutego 1952 w Chicago odbył się koncert, na którym grupa takich właśnie uzdolnionych dzieciaków występowała z towarzyszeniem miejscowej orkiestry symfonicznej. Pewien 11-latek, syn inspektora sanitarnego i sekretarki, efektownie wykonał pierwszą część XXVI Koncertu fortepianowego Mozarta. Historia nie zapamiętała nazwisk innych małych talentów, ale w dekadę później ów pianista miał na koncie solowy debiut – i to w barwach legendarnej wytwórni Blue Note. Potem nagrał jeszcze kilkadziesiąt płyt solowych, miał też okazję przez kilka lat grać w Drugim Wielkim Kwintecie Milesa Davisa…
Herbert Jeffrey Hancock przyszedł na świat w Chicago 12 kwietnia 1940. Z fortepianem pierwszy raz zetknął się już we wczesnej młodości; regularną naukę rozpoczął w wieku siedmiu lat, szybko dorabiając się łatki cudownego dziecka. Jako nastolatek spotkał się z jazzem, także tym wokalnym (uwielbiał nagrania grupy The Hi-Lo’s). Jako dwudziestolatek rzucił szkołę i zaczął grać pod opieką niewidomego pianisty Chrisa Andersona, szybko wyrabiając sobie markę na muzycznej scenie Chicago. Kolejnym krokiem był Nowy Jork i, obok współpracy z choćby Philem Woodsem, własny, autorski materiał. Debiutancki album „Takin’ Off” – nagrany jednego dnia, 28 maja 1962 – ukazał się parę miesięcy później.
22-letni młodziak wydający pełnowymiarowy album – no, to się zdarzało. Album wypełniony jedynie autorskimi kompozycjami – no, to już było coś rzadko spotykanego. Gołowąs nagrywający na debiutanckiej, autorskiej płycie utwór, który prawie z miejsca stał się jazzowym standardem – to już rzadkość co się zowie. A debiutancką płytę Hancocka otwiera przecież „Watermelon Man”. Niemal kwintesencja, definicja hard bopu: z jednej strony wywiedziona ze stylu bebop przestrzeń, swoboda, dająca instrumentalistom (w tym dwu muzykom grającym na instrumentach dętych), z drugiej pewne spowolnienie tempa, wprowadzenie powtarzających się, rytmicznych, trochę tanecznych fraz – takich jak świetna, zaczepna, przyjemnie bujająca, a przy tym wpadająca w ucho fortepianowa zagrywka, która niesie cały „Watermelon Man”. Zresztą Hancock oryginalnie stworzył ten utwór jako potencjalny singel dla kubańskiego perkusisty Mongo Santamarii, mistrza rumby (jego wykonanie z roku 1963 okazało się sporym sukcesem).
Późniejsze utwory są już nieco spokojniejsze – Herbie pozwala się wygrać Freddiemu i Dexterowi, samemu na ogół przesuwając się na dalszy plan, zgrabnie podgrywając trąbce i saksofonowi (zwłaszcza w „Empty Pockets” pięknie się uzupełniają). Chociaż Hancock również pokazuje, co potrafi: w rytmicznym „Driftin’” Herbie wychodzi na pierwszy plan, pokazując się jako ciekawy, dojrzały pianista z dużym zmysłem improwizacji. Całość wieńczy elegancka, stonowana ballada, z pięknie rozłożonymi, prostymi akordami fortepianu i łagodnie podgrywającymi dęciakami.
Debiut został zauważony i ciepło przyjęty przez publiczność i krytykę. Płyta przypadła do gustu między innymi młodemu perkusiście Tony’emu Williamsowi, który polecił „Takin’ Off” swojemu liderowi i jednemu z najbardziej znanych jazzmanów lat 50. – Milesowi Davisowi. Wiosną 1963 Hancock został pianistą tzw. Drugiego Wielkiego Kwintetu Milesa. Prawdziwa wielkość była już o krok – zwłaszcza że występy i nagrania z Davisem nie oznaczały zaprzestania przez Hancocka działalności autorskiej…