Dziś jedna z legend polskiego jazzu obchodziłaby 75. urodziny. Niestety, wyjątkowo mocno w tym roku szalejący Ponury Kosiarz zabrał nam w styczniu także Janusza Muniaka. Wybitny saksofonista miał na koncie szereg autorskich płyt; ja jednak wybrałem coś innego.
Skład nagrywający „Seant” był iście gwardyjski – obok centralnej postaci jednego z najważniejszych polskich jazzmanów w ogóle (i nie tylko jazzmanów, wszak Andrzej Trzaskowski był też dyrygentem, pianistą klasycznym, pisał muzykę do filmów, ma też na koncie szereg książek popularyzujących muzykę) jest tu Włodzimierz Nahorny, Jacek Ostaszewski, gościnnie występujący amerykański trębacz nagrywający m.in. z Charlesem Mingusem – Ted Curson (którego Trzaskowski poznał w Stanach, gdzie jako pierwszy jazzman z Polski występował na początku lat 60.)… Tym niemniej, centralną postacią jest właśnie pianista.
Centralną – ale to tak bardziej w teorii. Niby wszystkie utwory podpisał tylko Trzaskowski, niby on jest nominalnym liderem, ale w samej muzyce fortepianowych popisów jest niewiele. Owszem, zdarzają się krótkie, ładne solówki („Cosinusoida”), ale dużo więcej miejsca mają na luźne, rozimprowizowane popisy trębacz i saksofoniści. Trzaskowski realizuje na „Seant” swoją własną wizję free jazzu – w utworze tytułowym i „The Quibble” punktem wyjścia są napisane na cały zespół tematy (ten z „Seant” przypomina nagrania Milesa Davisa z przełomu lat 50. i 60.), które następnie płynnie przechodzą w swobodne popisy muzyków grających na instrumentach dętych; fortepian przesuwa się tu na dalszy plan – pianista w zespołowych częściach naprowadza resztę zespołu na pomysł, zgrabny wątek melodyczny, stanowiący punkt wyjścia dla swobodnych odlotów instrumentalistów, nieco jedynie ograniczanych odgórnie wyznaczonymi ramami czasowymi. W „Cosinusoidzie” Trzaskowski rozluźnia karby muzycznej konstrukcji – są tu zespołowe fragmenty, ale tym razem ustawione jakby w kontrze do popisów solowych, jedno nie do końca z drugiego wynika, jest to raczej luźna wymiana myśli i wątków muzycznych, przeplatana kolażowo pozestawianymi zespołowymi fragmentami. Nieco bardziej konwencjonalny jest utwór biorący na warsztat ludową melodię „Oj tam u boru” – tu partie fortepianu wysuwają się częściej na pierwszy plan, a całość stanowi porcję swobodnej improwizacji na bazie prostej, folkowej melodii.
Bardzo ciekawa, chwilami frapująca płyta, której należy się jak najbardziej ponowne odkrycie (bo dla masowej publiczności – mam wrażenie – „Seant” gdzieś utonął w cieniu rzucanym przez monumentalne „Astigmatic” Komedy).