Ćwiara minęła!
Dziś ćwiara dość specyficzna, bo – że tak to ujmę – branżowa. Ściśle progrockowa – a z reguły przywołujemy w tym cyklu warte uwagi płyty spoza artrockowego nurtu. Tymczasem, dziś odcinek poświęcony pierwszej płycie koncertowej Pendragon. Pierwszej koncertowej, a w dorobku zespołu – drugiej w ogóle. Tak, „9:15 Live” ukazał się zaraz po debiutanckim „The Jewel” – co jest posunięciem zaskakującym: płyty koncertowe z reguły bowiem wydaje się, gdy zespół ma na koncie te trzy-cztery płyty i ma już dość sporo autorskiego materiału.
Powiedzmy, że Nick Barrett jest w tym przypadku usprawiedliwiony – bo w wydaniu „9:15 Live” pewna logika jest. Nigdy nie lubiłem debiutanckiej płyty Pendragon. Dwie rzeczy zawsze mnie na niej drażniły: pierwsza – to same kompozycje. Niestety, spora część poezji Barretta na „The Jewel” może dziś budzić jedynie ironiczny uśmieszek na twarzy, a i od strony muzycznej – cóż, Nick dopiero zaczynał, więc nic dziwnego, że potem udawało mu się tworzyć ciekawsze kompozycje niż jeszcze dość rzemieślniczy, średnio oryginalny (nawet jak na kanony styłu…) rock neoprogresywny. Druga rzecz – to brzmienie. Dojrzały styl Pendragon to zawsze były klawiszowe podkłady i solówki Clive’a Nolana i gitara Nicka – pięknie śpiewająca pod jego palcami, w klimacie gilmourowsko-latimerowsko-hackettowym. Czyli to, czego na „The Jewel” nie ma - Nick jako gitarzysta jeszcze jakby nieco się chował, jakby nie chciał jeszcze w pełni rozwinąć skrzydeł. Za to partie syntezatorów wysunęły się na plan pierwszy. Niestety, Clive Nolan nic na tej płycie ciekawego zagrać nie mógł – bo… jeszcze go w Pendragon nie było. A obsługujący klawiatury na debiucie Pendragon Rik Carter był rzemieślnikiem niezłym, ale niestety pozbawionym jakiegokolwiek elementu wyróżniającego go od reszty, wypranym z indywidualnego stylu.
„9:15” – zawierający repertuar zarejestrowany głównie podczas kilku koncertów zespołu w końcu lipca 1986 w legendarnym klubie Marquee, uzupełniony trzema utworami studyjnymi – to już ten właściwy Pendragon. Z Nickiem wreszcie wybijającym się ze swoją gitarą na plan pierwszy. Z Clive’em Nolanem, który zamiast odgrywać toczka w toczkę partie Cartera, gra wszystkie klawiszowe sola i podkłady w swoim stylu, lepszym technicznie, ciekawszym od poprzednika. Repertuar koncertu to – po krótkim wprowadzeniu w postaci fragmentu „Victims Of Life” – to co najważniejsze z „The Jewel”. Czyli bardzo fajnie zagrany „The Black Knight”, który nabrał tutaj nowych barw w porównaniu z wersją studyjną, podobnie jak „Alaska” czy „Circus”. Bardziej przebojowe oblicze zespołu prezentuje „Higher Circles” i bardzo fajny utwór, który podobnie jak „Victims Of Life” zachomiczył się na składance „The Rest Of Pendragon” i na jednej z kilku pendragonowych EP-ek – „Red Shoes”. Żywy, przebojowy fragment z melodyjnym refrenem, dużo ciekawszy od „Higher Circles”. Zresztą zespół wystawił go w swoim czasie na singlu.
Całość uzupełniają również znane z zespołowych EP utwory studyjne: instrumentalne „Please” – z bardzo fajną gitarą Nicka, ładnie zapowiadający dojrzały styl zespołu, i „Excalibur” oraz kolejna z pendragonowych ładnych, melodyjnych piosenek – nastrojowa „Dark Summer’s Day”.
Pomijając względy merkantylne, głównym sensem wydania „9:15 Live” była najprawdopodobniej chęć zaprezentowania fanom zespołu, co do Pendragon wnosi Clive Nolan i dlaczego Rik Carter musiał mu ustąpić miejsca. Stąd nowy skład zespołu prezentujący się w nagraniach zarejestrowanych w studio przez skład poprzedni. I porównanie wypada zdecydowanie na rzecz Pendragon z Nolanem: choć zmiany aranżacyjne nie są przesadnie duże, nowe wersje nagrań z „The Jewel” wypadają znacznie ciekawiej od oryginałów.
Bardzo fajna płyta koncertowa: nowy skład wycisnął z tych kompozycji wszystko, co się dało. Następna w kolejności będzie „Kowtow”: nierówna, jakby złożona z dwóch części – bardziej piosenkowej (dość nierównej, nie bez bardzo dobrych momentów, parę słabych też było) i bardziej progrockowej (dobrej, acz też nierównej). A potem przyjdzie już „The World”.