Ćwiara minęłaTM AD 1987!
Z jednej strony: brakowałoby tej płyty w zestawieniu ćwiarowym ’87, z drugiej strony: jest to niestety album nie pozbawiony wad. Podczas gdy koleżanka Warnes z bardzo fajnym efektem podjęła się przerobienia pieśni Leonarda Cohena na współczesny pop, blondaska z nowofalowo-popowego The Go-Go’s po prostu nagrała rzetelny, acz pozbawiony większych ambicji album pop. Na listach zdecydowanie triumfowała ta druga („Famous Blue Raincoat” nie załapało się w Stanach nawet na listę 50 najlepiej sprzedających się płyt); jeśli chodzi o stronę artystyczną – Jenny zostawiła koleżankę z tyłu.
Po odejściu z The Go-Go’s, Belinda Carlisle zadebiutowała albumem, zatytułowanym po prostu „Belinda”. I trudno powiedzieć, żeby było to dzieło choćby bardzo dobre. Jeśli ktoś lubi mainstreamowe amerykańskie granie drugiej połowy lat 80. – to pewnie ta płyta przypadnie mu do gustu. Sprzedawała się zresztą dobrze, tyle że nieuniknione porównania do The Go-Go’s nie wypadały na jej korzyść: brakowało ostrza, zabrakło aż tak udanych piosenek. Carlisle postanowiła odciąć się od poprzedniego wizerunku, przycięła włosy i przefarbowała je na stylowy ciemny brąz, bardziej też przyłożyła się do pracy nad swoim drugim albumem (zapraszając do współpracy m.in Diane Warren i cały szereg uznanych muzyków sesyjnych) – „Heaven On Earth”. Płyta ujrzała światło dzienne w październiku 1987.
Otwarcie ta płyta ma naprawdę mocne. Przerobienie kompozycji Cream na gładki, nowoczesny pop – to samo w sobie zakrawa na świętokradztwo, ale „I Feel Free” AD 1987 wypadło bardzo fajnie: nieco zwolnione w stosunku do oryginału, bez przesadnego udziwniania (zresztą oryginał sam w sobie miał popowy sznyt i zgrabną, chwytliwą melodię). „Circle In The Sand” – syntezatorowy riff, do tego pobrzdąkiwanie gitary akustycznej i wstawki elektrycznej, należycie chwytliwa melodia, do tego aranżacja wykorzystująca typowe patenty drugiej połowy lat 80. (charakterystyczne brzmienie bębnów, schowana linia basu – patent Prince’a z „When Doves Cry”). No i rzecz jasna, „Heaven Is A Place On Earth”. Zachowując proporcje – jeden z najbardziej udanych popowych numerów lat 80. Chwytliwa jak diabli, melodia, dobra studyjna robota – gęste, ale klarowne brzmienie, wokalne nakładki – plus zapadający od razu w pamięć refren.
Cały problem polega na tym, że po naprawdę mocnym otwarciu napięcie spada. Reszta płyty robi już wyraźnie słabsze wrażenie. Znaczy, dalej jest przebojowo, chwytliwie, ale te piosenki nie robią już tak dużego wrażenia. Takie np. dynamiczne „Nobody Owns Me” to całkiem dobry kawałek pop-rocka, z dobrym gitarowym graniem i niezłą melodią jako podstawą; chwytliwym „We Can Change” czy „Should I Let You In” brakuje przebojowości i chwytliwości „Heaven…” W miarę wyróżnia się jeszcze „Fool For Love”, całkiem udanie przywołujący klimat nagrań The Go-Go’s, i finałowa, melancholijna ballada „Love Never Dies”.
„Heaven On Earth” okazał się dla Belindy Carlisle albumem przełomowym: wykrojono zeń aż pięć przebojowych singli, ożeniono łącznie jakieś 7 milionów egzemplarzy – i na pewien czas wyniósł ją na szczyt. Dobrą passę podtrzymała kolejna płyta, „Runaway Horses” – znów: nierówna jakościowo, acz mająca momenty znakomite. Potem skończyły się lata 80. i układ sił w muzyce pop zaczął się zmieniać…
Zarówno przy „Heaven On Earth”, jak i przy „Runaway Horses” minusem jest właśnie nierówność albumu jako całości – są momenty znakomite, są bardziej przeciętne. Gdyby zebrać najlepsze utwory z obu płyt – byłaby rzecz minimum ośmiogwiazdkowa; a tak, będzie tylko solidne siedem. Że pewnie niektórzy będą się krzywić, że to – jakby nie patrzeć – dość lekki gatunkowo pop (w sumie bardziej pop-rock)? Jak teraz się słucha takich rzeczy – Carlisle, George’a Michaela, starej Madonny czy choćby Pet Shop Boys, to aż w uszy bije: brzmieniowo bywa różnie, ale sam songwriting, same kompozycje, aranżacje, wykonanie – cholera, to miało wtedy swoją klasę, nawet po latach te najlepsze piosenki bardzo dobrze się bronią, zachowują swój styl, swój sznyt. Taki pop, to ja z przyjemnością łykam na przemian z jazzem i King Crimson na przykład. Z zachowaniem proporcji – choćby „Heaven Is A Place On Earth” to jest po prostu przebojowa, popowa piosenka, ale cholernie dobra popowa piosenka, gustownie zaaranżowana, porywająco wykonana. Dziś, w dobie formatów i komercyjnego radia, dla którego priorytetem jest głównie autopromocja swoich dziennikarzy, takiego grania cholernie brakuje.