Był kiedyś taki Artysta. W połowie lat 60. – podczas szczytowej fazy Beatlemanii – dorównywał, czy wręcz chwilami przewyższał Fab Four popularnością, bez trudu umieszczał kolejne nagrania singlowe na szczytach list przebojów, pomimo faktu, że tworzył z reguły smutne, nostalgiczne piosenki. Sam Elvis Presley zawsze twierdził, że wspólny występ z nim byłby dla niego – Króla – szczytem marzeń.
Ale w latach 70. gwiazda Roya Orbisona mocno przyblakła. Niby nagrywał kolejne płyty, ale czynił to coraz rzadziej, bez większego efektu gonił coraz to nowsze mody i trendy, a nagrane albumy spotykały się z coraz mniejszym zainteresowaniem publiki; wiele wskazywało na to, że przeciętny album „Laminar Flow” z roku 1979 pozostanie ostatnim w dorobku Roya, zwłaszcza, że Orbison w latach 80. właściwie zaprzestał nagrywania. Od zapomnienia ocalił go inny artysta.
W połowie lat 80. David Lynch wydawał się być artystycznym meteorem: najpierw zwariowane, groteskowe filmy w rodzaju „Eraserhead” zwróciły uwagę publiki, potem „The Elephant Man” przyniósł powszechne uznanie publiczności i krytyków. Z Lynchem skontaktował się nawet George Lucas, proponując mu wyreżyserowanie „Powrotu Jedi”, jednak Lynch zamiast tego zaangażowął się w realizację innego projektu – adaptację „Diuny” Franka Herberta. Artystyczna i komercyjna porażka tego filmu niemal przekreśliła dalszą karierę Lyncha. Ratunkiem okazał się niskobudżetowy dreszczowiec „Blue Velvet”. Film cieszył się ogromnym powodzeniem, skutecznie ożywiając karierę Davida Lyncha. Jedna ze scen w „Blue Velvet” została intrygująco zilustrowana jednym z największych przebojów Roya: „In Dreams”. Popularność tak filmu, jak i albumu ze ścieżką dźwiękową zwróciła uwagę młodej publiczności na nieco zapomnianego już Orbisona. Big O postanowił powrócić na scenę. O pomoc przy stworzeniu nowej płyty poprosił Jeffa Lynne’a, który wtedy – po rocznych wakacjach – postanowił poświęcić się karierze producenta i właśnie (bardzo skutecznie) reanimował karierę innego ze starych mistrzów: George’a Harrisona, nagrywając z nim świetny album „Cloud Nine”. Wspólny obiad trzech panów zaowocował koncepcją stworzenia wspólnie nowego utworu… i tak, po kilku miesiącach, świat poznał zwariowaną kompanię The Traveling Wilburys. Oprócz tego Roy i Jeff zaczęli wspólnie pracować nad premierowym albumem Orbisona.
Album „Mystery Girl” wypełniły nostalgiczne kompozycje, o dość tradycyjnym charakterze, nowocześnie, oszczędnie wyprodukowane. Na płycie pojawiło się wielu producentów i muzyków, wszyscy bez wyjątku będący przyjaciółmi i fanami talentu Big O: oprócz byłego już wtedy szefa ELO, między innymi: Tom Petty, Bono, The Edge, słynny gitarzysta Steve Cropper, perkusista The Cult Mickey Curry. Jeff Lynne współtworzył i wyprodukował trzy piosenki: przebojowe „You Got It” – jeden z największych przebojów w dorobku Orbisona, niewiele mniej popularne „California Blue” (obydwa oprócz Roya i Jeffa współtworzył Tom Petty – mamy tu taki odprysk The Traveling Wilburys) i piękną balladę „A Love So Beautiful”. Pięknie rozwija się „The Comedians” Elvisa Costello, od subtelnego początku aż po bardziej ekspresyjny refren.
Najjaśniejszym punktem albumu jest bez wątpienia „She's A Mystery To Me”. Dzieło głównie Bono – dowód, że kiedyś, nim poświęcił się głównie robieniu z siebie cierpiącego za miliony zbawcy ludzkości kompletnego palanta, potrafił dodatkowo tworzyć piękną muzykę. Powoli się rozwijająca miłosna ballada, stopniowo nabierająca siły tak w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej, zilustrowana efektownym teledyskiem (autorstwa młodego Davida Finchera), mimo pozornie mocno zelektronizowanego podkładu zagrana wyłącznie na tradycyjnych instrumentach, nie zyskała niestety popularności na jaką zasłużyła (trzecia dziesiątka na listach najpopularniejszych singli po obu stronach Atlantyku).
Wszystkie kompozycje stoją na bardzo dobrym poziomie; sam zaś Orbison od strony wokalnej jest w formie znakomitej. Jego subtelny, jedwabisty głos świetnie uzupełnia poszczególne utwory; Roy zdaje się śpiewać bez wysiłku, trochę jakby od niechcenia, ale czyni to w typowy dla siebie, fascynujący sposób. I tylko wielka szkoda, że „Mystery Girl” to ostatni album, jaki za życia nagrał The Big O: dwa miesiące przed jego premierą, 6 grudnia 1988, zmarł nagle na atak serca.
Dziś, 23 kwietnia 2011, Roy Kelton Orbison obchodziłby 75.urodziny.