Glorious Nineties – część I: 1990.
W latach 80. niewielu wykonawców potrafiło tak mocno potrząsnąć słuchaczem, jak czynił to Nick Cave. Czy to z Birthday Party, czy potem z The Bad Seeds. Wyprawy w ciemną stronę ludzkiej psychiki, w świat mroków i cieni, oprawione bezkompromisową, szorstką muzyką targały nerwy jak mało co. Całe „Prayers On Fire” i „Junkyard”, a potem choćby „Tupelo”, „Six Strings That Drew Blood”, „Your Funeral My Trial” czy niesamowita pieśń skazańca „The Mercy Seat”… Aż tu nagle przyszła „The Good Son”. I fani Nicka zaczęli przecierać uszy ze zdumienia. To serio ten Cave? Łagodniejszy, przystępniejszy w odbiorze, już pozbawiony tej dźwiękowej szorstkości i brudu, za to chętnie sięgający po melodyjne kantyleny smyczków… No cóż – Nick zaczął szczęśliwy związek z brazylijską dziennikarką, przeniósł się do Brazylii, do tego dobrowolnie poddał się odwykowi. I to nie pozostało bez wpływu na muzykę.
No dobrze, Cave może i przetrzeźwiał, może i zaznał spokoju w sferze uczuciowej, ale z drugiej strony ta płyta znowu taka jasna nie jest, sporo tu mroku, goryczy, niespełnionych obietnic i zawiedzionych uczuć. Z jednej strony „The Good Son” – luźna opowieść o losach dobrego syna, brata tego marnotrawnego – to faktycznie taki łatwiejszy w odbiorze, łatwiej przyswajalny dla przeciętnego odbiorcy Nick Cave. A z drugiej po staremu potrafi nieźle potargać emocjami słuchacza. Rozpoczęty przeróbką starej bluesowej pieśni “Another Man Done Gone” utwór tytułowy przynosi wiele z szarpiącego nerwy klimatu poprzednich płyt w zwrotkach, dramatycznych, narastających, z ciekawie dopełniającym nerwowe parie gitar wibrafonem – aż po przejście w piękny, elegijny refren z rozlewnymi partiami smyczków. A szarpane, nerwowe, natarczywe „The Ship Song” czy „The Hammer Song” to fragmenty jakby żywcem przeniesione z takiego „Tender Prey”.
Chwilami bywa dość podniośle – jak w „The Ship Song” i zwłaszcza w otwierającej całość frapującej adaptacji brazylijskiego protestanckiego hymnu religijnego „Foi na cruz”. Do którego Cave dopisał swoje, gorzkie słowa. Miłość przychodzi i stuka do naszych drzwi. Ale przecież ty i ja już dawno tam nie mieszkamy… Czasem jest bardziej nostalgicznie, jak w „Sorrow’s Child” – tajemniczym, z ładnie sobie płynącymi smyczkami, z elegijnym fortepianem, z gitarą jakby pożyczoną wprost od Robby’ego Kriegera, czy w bardzo ciepłym brzmieniowo (bo tekstowo to już nie bardzo), nastrojowym „Lament”. A całość wieńczy ładna, subtelna ballada „Lucy”.
Z jednej strony rozumiem fanów, których „The Good Son” nieco rozczarował. Mnie też nieco brakuje tu tej bezkompromisowości, większej porcji dźwiękowego szaleństwa, brzydoty, brudu; z drugiej – na „Tender Prey”, przy całej znakomitości tej płyty, było już słychać pewne dojście do ściany. Nick Cave zaczął się już trochę powtarzać, więc postanowił zrobić krok naprzód, spróbować czegoś innego. Do tego zamienił heroinowe koszmary na budzenie się u boku ukochanej osoby… Z jednej strony wyszła płyta nieco przystępniejsza, łatwiejsza w odbiorze, z drugiej – nadal dość mroczna, minorowa, niezbyt optymistyczna w wymowie. Do tego udana, tekstowo intrygująca i po staremu wciągająca, więc bilans całej zmiany wyszedł na plus. A co najważniejsze, Nick utrzymał wysoką formę przez całą dekadę – wszak potem dostaliśmy „Henry’s Dream”, „Let Love In” i „Murder Ballads”. A potem było już różnie.
Powoli, mozolnie, ale dobrnąłem do końca pisania o co ciekawszych pozycjach roku 1990. Kolejny rok przede mną. Co będzie? Na pewno sporo ćpalnych klimatów, tak z Bristolu, jak i z Dublina i Glasgow, a dla równowagi doki Newcastle i pustki great wide open Środkowego Zachodu USA. Będzie o płycie, która ze świetnego, acz średnio znanego zespołu zrobiła światowe megagwiazdy, i o płycie, która na dekadę zakończyła karierę megagwiazdy lat 80.