Marillionowi kibicowałem od dawna. Zabijcie – jakoś zawsze bardziej wolałem ten zespół ze Steve’em Hogarthem. Za porzucenie klasycznie neoprogresywnego rocka na rzecz poszukiwania, kombinowania, flirtu z typowym, przebojowym rockiem, trip hopem, elektroniką, rockiem alternatywnym. Choć fakt, że to poszukiwanie czasem prowadziło zespół na manowce… Ale ostatecznie każdy zespół, który tak jak Marillion zdecydował się uprawiać neoprogrockowe poletko, wcześniej czy później wszedł w fazę stylistycznych i brzmieniowych poszukiwań.
No cóż, to kombinowanie prowadziło czasem zespół donikąd, czasem przynosiło efekty… Podobała mi się „Anoraknophobia” i „marillion.com”, „Kuleczki” już jakoś mniej przypadły mi do gustu. Po prostu – nie było tak dobrych, ciekawych kompozycji jak wcześniej. Zabrakło tak dobrych melodii i pomysłów jak w „Go!”, „When I Meet God”, „This Is The 21st Century”… Nie, to nie była zła płyta. Jednak wyczuwało się symptomy pewnego twórczego kryzysu.
Niestety, „Marbles” zaczęło równię pochyłą tego zespołu. „Somewhere Else” dowodzi tego jednoznacznie. Przebojowa piosenka? No jest, „See It Like A Baby”. Ale gdzie tam jej choćby do „The Map Of The World”… „Mapa świata” w ogóle była perełką: kapitalnie chwytliwa, przebojowa, ale bez pójścia na komercję. To naprawdę było „Kayleigh” składu z Hoggym. Ale ciężko ten kawałek zestawić nawet z „Rich” – ten chociaż miał jakiś luzacki, urokliwy zwis, bezpretensjonalność. „See It Like A Baby” sprawia, że słuchacz zaczyna szukać w książeczce informacji, czy aby nie jest to jakiś zestaw B stron singli… „Most Toys”? Zapomnijmy, że coś takiego wyszło. Proste, rockowe granie pozbawione jakiegokolwiek wdzięku i uroku. Jednym uchem wlatuje, drugim wypada.
To zdanie podsumowuje całą płytę. Bo po kilkunastu przesłuchaniach bardzo mało zostaje w pamięci. „The Other Half”? Kojarzę, było coś takiego, ale po kilkukrotnym wysłuchaniu wspomnienie żadne w głowie nie zostaje… „Faith”? No dobra, całkiem ładna akustyczna ballada. Której postawienia przy choćby „Made Again” lepiej nawet nie ryzykować. Nie ta półka, nawet nie ten pokój… Szkoda całkiem udanego tekstu, można było go lepiej oprawić muzycznie. Utwór tytułowy? Niby coś tam drgnęło na EKG, ale takich palpitacji jak choćby przy słuchaniu „Go!” nawet nie ma co się doszukiwać. Jakoś od biedy broni się ballada „Thank You Whoever You Are”. Zostaje na chwilę dłużej w pamięci „The Last Century For Man”. Ale nie łudźmy się, w tym, że te dwa utwory wyróżniają się, sporą rolę pełni blade i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu tło… Poza tym Marillion kontynuuje akcję „nawiązujemy do klasyków”: „Go!” to było wyraźne nawiązanie do Beatlesów, „Separated Out” to z kolei byli tacy nowocześni The Doors. Tym razem chłopcy pokłonili się Black Sabbath. Pokłonili się? No dobra, prawie że zerżnęli jeden z kawałków tego szacownego składu…
Nie sądziłem że Marillion tak rozczaruje. Nagrał płytę, na której większość utworów pozostawia słuchacza bez większego wrażenia. Ba – bez jakiegokolwiek wrażenia. Z całej płyty zapamiętuje się parę utworów, które na innym albumie pełniłyby rolę niezłych wypełniaczy. Reszta zlewa się w całość. Bladą, rozmytą, nijaką całość.