Jeśliby ktoś zechciał oddać graficznie poziom twórczości Marillion, obejmujący pierwszych siedem czy osiem albumów grupy, to mógłby spokojnie rozrysować go w postaci krzywej sinusoidalnej. I tak, zaczynając od pierwszego albumu, Script for a Jester’s Tear, krzywa ta opadałaby ku słabszemu drugiemu dziełu Brytyjczyków, Fugazi, by następnie wzlecieć ku trzeciemu Misplaced Childhood, po nim zaś znów poszybować w dół, ku czwartej, a ostatniej nagranej z Fishem płycie, Clutching at Straws. Dalej wyglądałoby to już podobnie, czyli góra, dół, góra, dół…
Clutching at Straws jest płytą wyważoną dobrze, bardzo równą, dojrzałą. W tym też tkwi jej słabość. Jest ona bowiem za równa, za dobrze wyważona, przejrzała. Na próżno byłoby na niej szukać jakichś zdecydowanie mocniejszych i bardziej rozbudowanych kawałków, na miarę tych ze Script for a Jester’s Tear, Fugazi czy trochę przesłodzonego, ale jakże przepysznego Misplaced Childhood. Właściwie do zamieszczonego na opisywanym wydawnictwie materiału nie można się przyczepić, gdyż jest on porządnie i starannie opracowany, zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej, tak że słucha się go z przyjemnością, a jedyne słabsze jego elementy to nieciekawy Going Under, w którym zaprawdę nie ma nic fascynującego, oraz Sugar Mice, nudny utwór, nadający się na ozdobę The Best Of Bryana Adamsa, który Marillion jednak nie przystoi. A że zespół potrafił nadal wykrzesać z siebie porządną muzę, najlepiej świadczą takie kawałki, jak Incommunicado czy bodajże najlepszy na płycie The Last Straw.
Napisałem w przedostatnim zdaniu, że prezentowanej płyty słucha się z przyjemnością. To prawda, lecz tylko połowiczna, albowiem słucha się jej dobrze przysłowiowym jednym uchem, bo kiedy znajdzie się chwilę czasu na to, ażeby wysłuchać jej w skupieniu i tym samym wgryźć się w szczegóły, to zaczyna się dostrzegać, że Clutching at Straws wcale szczególnie porywającą płytą nie jest, że łączy w sobie elementy wszystkich poprzednich dokonań zespołu i nie wnosi w muzyczną poetykę Marillion nic nowego, gorzej nawet – jest trochę wtórna i nużąca.
Podsumowując, czwartemu dziełu Brytyjczyków brakuje świeżości. Jest ono przejrzałe, niczym zrodzony przez wspaniałe drzewo owoc, którego nikt nie zerwał we właściwym czasie, a który teraz, choć wciąż smakowity, drażni jednak podniebienie jakimś dysonansem, rozczarowuje. Dobrze zatem stało się, iż Fish z zespołu odszedł, a zastąpił go Steve Hogarth, gdyż z nowym wokalistą Marillion znów nabrał wiatru w żagle i nagrał jeden z trzech czy czterech najlepszych albumów w swojej karierze.
Wielu pewnie będzie mnie przeklinać za powyższe słowa, uznając je za herezje. No cóż, też wolałbym, żeby było lepiej. Ale jest, jak jest - niemal bardzo dobrze, choć to mało, jak na ówczesne dokonania Marillion. I kropka.