I want to live to be 201… I’d like to have to or three careers.
Chcę dożyć 201 lat… Chciałbym mieć ze dwie albo i trzy kariery.
I know what I’ve done for music, but don’t call me a legend. Just call me Miles Davis.
Wiem, co zrobiłem dla muzyki, ale nie nazywaj mnie legendą. Mów mi po prostu Miles Davis.
Miles Davis
Póki żył, szedł Miles Davis przez życie jak burza. Był niczym żywioł, niszczący, ale twórczy huragan, którego nic i nikt w zawrotnym pędzie w konkretnie akurat obranym kierunku zatrzymać nie zdoła. Był jak ludzki olbrzym, który na przekór wszystkiemu i wszystkim bez zawahania prze i dociera tam, dokąd chce, bowiem jak każdy obdarzony hardym charakterem, prawdziwie wielki, wiedziony niezawodną intuicją i potęgą własnego ducha człowieczy bóg ma rzadką zdolność do przekraczania granic, wybiegania myślą ku sferom, ku którym rozum innego nie sięga, do urzeczywistniania osobistych zamysłów, wizji i marzeń.
W ciągu dekad czerpiąc z otaczającego świata pełnymi garściami, odwdzięczał się mu Davis z nawiązką, podarowując dzieło tyleż wspaniałe, co ponadczasowe. Nie cegiełkę, a całą wielką cegłę przydał bowiem do mozolnie budowanego wspólnymi siły przez ludzkość największego jej osiągnięcia – Kultury. Po wsze czasy rozświetlać ją już będzie prometejski ogień muzyki stworzonej przez Mrocznego Maga, gdyż unikalny głos jego trąbki i potęga pozostawionego przezeń dzieła to dla milionów niezmierzona inspiracja i wzór niedościgły.
Książka Miles. The Autobiography to owoc współpracy Milesa Davisa ze znanym w Stanach Zjednoczonych poetą i dziennikarzem Quincym Troupe’em. Wydana w 1990 roku nakładem nowojorskiego wydawnictwa Simon & Schuster, stała się bestsellerem i przyniosła Davisowi prestiżową American Book Award. Pomysł na powstanie książki to niejako rezultat przeprowadzonego przez Troupe’a z muzykiem wywiadu, który potem został opublikowany w dwóch odcinkach na łamach miesięcznika muzycznego „Spin”. Otóż w trakcie rozmów okazało się, że obaj świetnie dogadują się i pochodzą z tych samych okolic kraju, łączą ich wspólne zainteresowania i poglądy, ponadto styl Troupe’a przypadł Davisowi do gustu, co ujął potem w słowach: I like the way he writes, he’s Black, and he’s from St. Louis („Lubię, jak pisze, jest czarny i pochodzi z St. Louis”)(1). Te i inne informacje znaleźć można w dodanym do książki posłowiu, z którego dowiedzieć można się także, iż biografia jest wynikiem wielomiesięcznych rozmów, prowadzonych przez Troupe’a przy różnych okazjach w Stanach i poza nimi, więc również podczas odbywanych przez muzyka tras koncertowych, wywiadów prowadzonych nie jedynie zresztą z głównym zainteresowanym, lecz też z wieloma osobami, które w swoim czasie miały okazję zetknąć się z nim i lepiej lub słabiej go poznać, a którym podziękowano za współpracę na końcu książki. Interesująca jest wzmianka o tym, że „niektóre z tych rzeczy były tak wybuchowe, że musieliśmy ze względów prawnych powycinać je z książki” (some of what he said was so explosive, we ultimately had to edit it out of the book for legal reasons). Rzeczywiście musiały być to bardzo mocne rzeczy, gdyż i lektura tego, co po ocenzurowaniu tekstu pozostało, nieraz powoduje, że z wrażenia włosy na głowie jeśli nie siwieją, to co najmniej niczym nie chcący dać się ujeździć mustang mocno stają dęba. Tym lepiej zresztą, bowiem dzięki takim wtrętom książkę czyta się z tym większym zainteresowaniem i żarliwością.
Miles. Autobiografia przekrojowo prezentuje niemalże całe życie wielkiego Artysty, począwszy od narodzin Milesa Deweya Davisa III w Alton w stanie Illinois 26. maja 1926 roku, poprzez dzieciństwo spędzone w East St. Louis, występy w tamtejszym szkolnym zespole prowadzonym przez Elwooda Buchanana i pierwszą posadę muzyka zawodowego w Blue Devils Eddiego Randle’a (na marginesie – starszego kuzyna Troupe’a), pierwszy wspólny koncert „ojców” bebopu, Charliego „Birda” Parkera i Johna „Dizzy’ego” Gillespiego w St. Louis, który później Davis wspominał jako the greatest feeling I ever had in my life – with my clothes on („najbardziej niesamowitą rzecz, jaką w życiu przeżyłem – w ubraniu”), przybycie do Nowego Jorku, oficjalnie w celu podjęcia studiów na renomowanej wyższej uczelni muzycznej Juilliard, a tak naprawdę – odnalezienia Diza, Birda i własnego głosu na trąbce oraz wywalczenia sobie swojego miejsca na nowojorskiej scenie jazzowej, poprzez nałóg heroinowy, stręczycielstwo i zakończone pobytem za kratkami słowne sponiewieranie ukochanego ojca (rozpolitykowanego dyplomowanego dentysty, farmera, biznesmena i ówcześnie szeryfa), przezwyciężenie heroinizmu, drogę na szczyt, kilkukrotne zrewolucjonizowanie jazzu i zdobycie światowej sławy, aż po porzucenie na około pięć lat instrumentu i znaczone kokainą, wyuzdanym seksem i stanami paranoidalnymi długotrwałe de profundis clamavi, wreszcie powrót do formy, odkrycie nowej fascynacji – malarstwa i rysunku, przeniesienie się do Malibu w Kalifornii, pasowanie w sławnej Alhambrze w Granadzie na kawalera Zakonu Maltańskiego i snute pod koniec lat osiemdziesiątych szerokie plany na przyszłość: For me, the urgency to play and create music today is worse than when I started. It’s more intense. It’s like a curse… It’s always there. And I love that it hasn’t abandoned me; I feel really blessed. I feel strong creatively now and I feel I’m getting stronger… I feel good, because I have never felt this creative. I feel the best is yet to come („Ogromna potrzeba grania i tworzenia muzyki jest dziś we mnie silniejsza niż na początku. Strasznie intensywna. To jak przekleństwo… Siedzi to we mnie. I bardzo się cieszę, że tak jest, że tego nie straciłem. To błogosławieństwo. Czuję dziś, że jest we mnie twórcza siła, do tego coraz większa… Czuję się dobrze, bo jeszcze nigdy nie miałem takiej weny twórczej. Wiem, że najlepsze dopiero przede mną”). Jak wiadomo, plany te nie zostały w pełni zrealizowane, albowiem już w ’91 schorowany Davis zmarł na skutek udaru połączonego z zapaleniem płuc i niewydolnością oddechową.
Kto sądzi, że Miles. Autobiografia to portret muzyczny genialnego trębacza, dla przykładu podobny temu napisanemu przez Piotra Wierzbickiego o Chopinie(2), ten jest w błędzie. Owszem, znajdzie się tu niemałą ilość fachowych terminów, które Davis, podobnie jak wszelkie skale, tonacje i i tak dalej, miał w jednym palcu, także garść mniej lub bardziej obszernych informacji dotyczących poszczególnych (choć nie wszystkich) albumów i towarzyszących ich powstaniu koncepcji, lecz nie ma ich aż tak wiele, jak można byłoby spodziewać się. Biografia ta prezentuje bowiem przede wszystkim osobowość Artysty oraz bujne i kolorowe jego perypetie, wypełnione szykownymi ciuchami, super sportowymi samochodami i przewijającymi się przez łóżko setkami pięknych kobiet z jednej strony, a domowymi burdami, kilogramami narkotyków, hektolitrami alkoholu, dokuczliwymi dolegliwościami, ciężkimi chorobami i związanymi z tym częstymi pobytami w szpitalu z drugiej. Wiele miejsca poświęcił Davis swoim relacjom z rodziną, przede wszystkim z rodzicami i rodzeństwem, z kolejnymi żonami i czworgiem dzieci, ponadto – i tego chyba jest najwięcej – współpracy i przyjaźni z legionem najsławniejszych i najbardziej uzdolnionych muzyków świata, więc między innymi z kochanym Dizem i wrednym od narkotyków i alkoholu, na każdym kroku kantującym kumpli Parkerem, którego zgoła odmienny obraz wyłania się ze wspomnień Davisa, niźli z nakręconego przez Clinta Eastwooda filmu biograficznego Bird, dalej z Billie Holiday, Johnem Coltrane’em i Maxem Roachem, z Herbiem Hancockiem, Wayne’em Shorterem i ulubionym perkusistą trębacza, Tony’m Williamsem, z Jimim Hendrixem (gdyby nagle nie umarł, to stworzyłby zapewne z Davisem i jego najlepszym przyjacielem, pianistą, kompozytorem i aranżerem Gilem Evansem, jakieś dzieło nieprawdopodobne), Johnem McLaughlinem i Alem Fosterem, poprzez którego w latach niebytu utrzymywał Dark Magus nikłą więź z przemysłem muzycznym i muzyką, z siostrzeńcem Vincentem Wilburnem Jr., mającym szansę stać się „nowym Dukiem Ellingtonem” Prince’em czy z Marcusem Millerem, szczególnie cenionym przez Davisa multiinstrumentalistą i producentem, jednym z powierników Mistrza i (współ)autorem Tutu, muzykiem często bywającym również w Polsce. Znajdzie się tu też uwagi Davisa na temat muzyki i sztuki w ogóle, dzielących Stany Zjednoczone konfliktów pomiędzy białymi i czarnymi, wpływu tych ostatnich na kulturę amerykańską i światową, zmian zachodzących na globie, wreszcie - przeróżne ciekawostki o trębaczu i jego szalenie bogatym we wzloty i upadki życiu, trudne do znalezienia poza tą autobiografią. A był Davis, trzeba przyznać, wyjątkowo prostolinijny i hardy, ale też szczery i uczciwy, miał spore poczucie ciętego humoru i silnie rozwinięty – również pod własnym adresem - zmysł krytyczny, niewyparzony jęzor, przez który i w Białym Domu za kadencji Ronalda Reagana zapadło kłopotliwe milczenie, i w częstym przypływie gniewu skore do zadania ciosu ręce. Tak, Davis, jak bokser, którym w pewnym sensie i sam był, zawsze nokautująco walił prosto między oczy, tak słownie, jak i fizycznie, nie mężczyzn jedynie, ale nawet kobiety, w tym także szczególnie mu drogą, ukochaną pierwszą żonę, Frances Taylor, od której oczu nie mógł oderwać częsty słuchacz występów Davisa, Marlon Brando. Potrafił sponiewierać nawet sławną francuską aktorkę i piosenkarkę Juliette Greco, pierwszą – poza najpierwszą muzyką – wielką miłość swego życia. Sam tak oto opisał to drapieżne oblicze swej natury: A lot of people tell me I have the mind of a boxer, that I think like a boxer, and I probably do. I guess that I am an aggressive person about things that are important to me, like when it comes to playing music or doing what I want to do. I’ll fight, physically, at the drop of a hat if I think someone has wronged me. I have always been like that („Często słyszałem, że mam umysł boksera, że myślę jak bokser – i może tak faktycznie jest. Sądzę, że jestem osobą agresywną w sprawach, które są dla mnie istotne – na przykład w muzyce albo w innych rzeczach, które bardzo chcę zrobić. Posunę się nawet do walki fizycznej z byle powodu, jeśli będę podejrzewał, że ktoś czyni mi wbrew. Zawsze taki byłem”). Z drugiej strony był Miles Davis człowiekiem bardzo wrażliwym, silnie zamkniętym w sobie, milkliwym i nieufnym, nigdy nie wywyższał się ponad innych muzyków, ceniąc nie tylko starych mistrzów, lecz także młodszych od siebie, inspirujących go kolegów. W sumie był więc po trosze ekstra-, a po trosze introwertyczny, cechował go taki dionizyjsko-apolliński duch, niejednoznaczny i kontrowersyjny, jak muzyka, którą tworzył, i jak ta przelana na papier, pozbawiona zawoalowania i niedopowiedzeń autobiografia. Czy wyłania się z niej wyczerpujący, całościowy obraz Mrocznego Maga? Nie, bo takiego nikt nigdy nie stworzy, choćby po przeczytaniu wszelakich biografii Artysty, obejrzeniu wszystkich poświęconych mu filmów, wysłuchaniu każdej płyty z dotychczas wydanego ogromnego katalogu jego twórczości i przestudiowaniu pozostawionych przezeń wcale niezłych obrazów. Niechaj jednak nikogo to nie zniechęca do lektury Davisowej autobiografii – tę pasjonującą niczym Kind of Blue, Bitches Brew czy Live-Evil, wciągającą jak diabli książkę czyta się wybornie, rzuca ona kolejny promyk na - kto wie – może największą postać w dziejach jazzu, na dysponującego nieposkromioną energią i nigdy w pełni nie nasyconego urokami życia Dark Magusa. To pozycja, którą warto polecić nie tylko fanom jazzu, ale też wielbicielom muzyki w ogóle, nie tylko amerykanistom, lecz wszystkim zainteresowanym społeczno-kulturalnymi dziejami Stanów Zjednoczonych, na które pewien wpływ wywierał w swoim czasie także Miles Davis, wydatnie przyczyniając się do zmiany postrzegania czarnych tak w USA, jak i na świecie.
Kilka słów należy jeszcze poświęcić wydaniu polskiemu Miles. The Autobiography. Otóż po raz pierwszy książkę wydano w 1993 roku pod tytułem Ja, Miles w tłumaczeniu Tomasza Tłuczkiewicza. Wydanie drugie – z bliższym oryginałowi tytułem Miles. Autobiografia - miało swą premierę w piętnastą rocznicę śmierci Davisa, 28 września 2006 roku. Tym razem przekładu podjął się uznany dziennikarz i tłumacz, a także współzałożyciel wykonującego poezję śpiewaną Zespołu Reprezentacyjnego Filip Łobodziński, który świetnie poradził sobie z translacją, zgrabnie oddając wartki, żywy tok i częstokroć na wskroś wulgarny ton narracji oryginału. Bardzo pieczołowicie i solidnie wykonał też Łobodziński kawał żmudnej roboty, jaką jest sporządzenie liczonych w setkach przypisów, zwalniających czytelnika od potrzeby sięgania do innych źródeł, a tym samym - od przerywania fascynującej lektury. Tę zaś wzbogacono spisem płyt z oficjalnej dyskografii Davisa, zilustrowano ponad setką czarno-białych fotografii, opatrzonych wydobytymi z tekstu stosownymi komentarzami, oraz indeksem osobowym, pozwalającym na szybkie dotarcie do ewentualnie poszukiwanych nazwisk.
Zmarły przed dwudziestoma laty, 28 września 1991 roku Miles Davis przeżył większość ze swoich 65 lat na najwyższych możliwych obrotach. Był człowiekiem niezwykle chciwym życia, muzykiem genialnym, stale poszukującym, zawsze idącym naprzód i śmiało rzucającym się ku nieznanemu innowatorem, odkrywcą i twórcą wielu muzycznych światów, które z właściwą sobie niespożytą, podobną dziecięcej ciekawością i energią błyskawicznie eksplorował, a do cna wyeksploatowawszy w okamgnieniu porzucał, pędząc ku temu, co dotychczas jeszcze pozostało nieodkryte, niezbadane, czy niestworzone, a co czekało dopiero na przybycie czarnego Kolumba muzyki. Jakby nosił siedmiomilowe buty, w ciągu kilku dekad Miles Davis nieustannie wyprzedzał o długi krok innych muzyków, którzy do miejsca, które on dawno już był opuścił, mieli dopiero za jego zresztą sprawą dotrzeć. Posiadał rzadki dar – umiał iść równolegle z szybko płynącym, nie tolerującym maruderów i malkontentów, stale zmieniającym się czasem, stąd czuł się równie dobrze i pewnie w latach 40. i 50., wraz ze starszymi i bardziej doświadczonymi odeń muzykami uczestnicząc w nagrywaniu pomnikowych dzieł bebopu i hard bopu, jak i w latach 70. i 80., kiedy z dużo od siebie młodszymi instrumentalistami z brawurą i polotem łączył jazz z rockiem, funkiem, a nawet popem i rapem, wyznaczając coraz to nowe trendy w miłości swojego życia, muzyce. Celnie ujął to jeden z jego biografów, Szkot Ian Carr:
Miles Davis is unique in that he never gave up the struggle for making new music. Almost every five years there was something new. People say, you know, Miles never looked back. But you know, the truth of the matter is, that Miles often looked back, but he always moved forwards. That’s the key.
Wyjątkowość Milesa Davisa polega na tym, że on nigdy nie zrezygnował z tworzenia nowej muzyki. Prawie co pięć lat powstawało coś nowego. Wiesz, ludzie mówią, że Miles nigdy nie oglądał się za siebie. Prawdą jednak jest, że często spoglądając wstecz, Miles zawsze posuwał się naprzód. To jest sedno sprawy.
(1) Większość cytatów pochodzi z: M. Davis, Q. Troupe, Miles. The Autobiography, New York 1990, oraz z jej tłumaczenia autorstwa Filipa Łobodzińskiego, Miles. Autobiografia, Warszawa 2006. Pozostałe, także te użyte jako motta, zaczerpnięte zostały z innych źródeł i zostały przełożone przez autora niniejszego tekstu.
(2) P. Wierzbicki, Chopin. Portret muzyczny, Warszawa 1999.