30 latek minęło (trzy miesiące temu, ale zawsze...)
Kiedyś wspominałem, że lato roku 2000 kojarzy mi się z jednej strony ze Stevenem Wilsonem, z drugiej z „Toltekiem” Andersona. Gdzieś po drodze umknął mi jeden, ważny zespół, który właśnie w 2000 roku zacząłem dogłębnie poznawać.
Marillion zawsze gdzieś tam obok był, ale jakoś zabierałem się do ich twórczości powoli i nieco wyrywkowo. „Misplaced…” było pierwsze – do dziś uważam je na bardzo dobrą płytę, tyle że chłopaki nagrali przedtem i potem lepsze. „Afraid Of Sunlight” wgryzał się w mózg powoli, ale skutecznie: gdy zaskoczył, został moim ulubionym albumem Maryli (i do dziś nim jest). „Brave” trochę nużył statycznością pierwszej części, ale znakomity finał wynagradzał braki. Za to debiut był potężnym rozczarowaniem – i do dziś uważam, że legenda tej płyty jest grubo przesadzona. „Fugazi” (czeska edycja na kasecie, kupiona w dąbrowskim Remixie) była znacznie lepsza: wybierając to, co na debiucie było najlepsze, eliminując jego wady i poprawiając wykonanie całości, świetnie zacierała pewien niesmak po „Script…”. „.com”, „Holidays” i „Engine”, mimo paru kiksów, również miały wiele czarujących momentów. No i był „Clutching At Straws”. Do dziś mam ten sam, stary CD, z metką: 260.- (koron – bo ten album akurat kupiłem w Pradze).
Ostatnia płyta składu z Fishem jest wyraźnie inna od poprzednich. Niekoniecznie muzycznie – to kolejny element układanki, rozwinięcie stylu zasygnalizowanego na debiucie, znacznie udoskonalonego i zindywidualizowanego na „Fugazi”, z lekkim komercyjnym szlifem znanym z „Misplaced Childhood”. Ale gdyby zestawić ze sobą te dwa albumy, to one są jak jin i jang. „Dzieciństwo” miało w sobie spory ładunek niewinnej naiwności, która nawet w zderzeniu z mrokami dorosłości gdzieś tam sobie trwa, „Clutching” z tą naiwnością robi to, co Shrek z kolorową bajeczką na początku filmu. To płyta zbudowana z mroków, wręcz cyniczna w wymowie, ponura, zimna. Widać to nawet po okładce: nie ma błazna, nie ma pastelowych kolorów, logo jest uproszczone, na wzór barowego szyldu, wszystko jest czarne, pozbawione kolorów, mroczne, zimne. I te postacie dorysowane przez Wilkinsona do zdjęć: Capote, Kerouac, Lenny Bruce, Lennon, Dean, Dylan Thomas, Robert Burns… Czyli mieszanka talentu z wielce używkowym trybem życia.
Jak wspominał kiedyś sam Fish, głównym motywem płyty jest picie. Główny bohater płyty snuje kolejne wizje znad barowego stołka, znad kolejnych opróżnianych kieliszków, kufli i szklanek. Czasem euforyczne – jak w „Incommunicado”, dynamicznym, opartym na efektownej, rozpędzonej partii syntezatora, może nie aż tak przebojowym jak niegdyś „Kayleigh”, ale należycie chwytliwym. Czasem depresyjne – jak w balladzie „Sugar Mice”. Znów trochę Marillion puszcza tu oko do ortodoksyjnych prog-fanów, bo – jak zauważył kolega Krzysztof – faktycznie utwór ten bez trudu znalazłby miejsce na składance takiego Bryana Adamsa. Muzycznie. Bo tekstowo to poruszający opis człowieka stającego twarzą w twarz ze swoim przegranym przez alkohol życiem. Bo można się łudzić, że to cholerny rząd i szef sprawili, że straciłeś robotę, ale gdy stajesz twarzą w twarz z dzieciakami, widzisz prawdę: jesteś frajerem, który wyleciał z pracy przez swój nieopanowany nałóg. I one to wiedzą, czytasz w ich spojrzeniach: żałosny dupek. Ale już otwierająca całość trzyutworowa minisuita to coś, co prog-fani powitali z radością: powoli narastający wstęp, zmiany tempa, eksplozje gitarowych popisów, szalona skala dramaturgii w głosie Fisha, uzupełniający jego popisy śpiew Tessy Niles… Na pewno powitali też z radością „White Russian”, poświęcony narastającej w Europie fali nacjonalizmu, kolejną po „Forgotten Sons” i „Fugazi” dramatyczną pieśń o silnie politycznej wymowie, spuentowaną należycie wyładowaną emocjami gitarową solówką. Ciekawym zaś, jak odnieśli się do „Just For The Record”. Lekkiego, parominutowego drobiażdżku, w którym główny bohater łudzi się, że zawsze może skończyć z piciem, choć wie, że nie ma wystarczającej kontroli nad sobą; w którym Mark Kelly wygrywa syntezatorowe solo będące jednoznacznym ukłonem w stronę Tony’ego Banksa (z połowy lat 70.)…
Co jeszcze mamy na płycie? Oniryczny drobiażdżek „Going Under”, zapis ostatnich chwil świadomości, gdy bohater wie, że zaraz alkohol uderzy do mózgu, że zaraz znów da się pochłonąć nałogowi. Na winylu nie ma tego utworu, musiałem się trochę przyzwyczajać, że na czarnej płycie zaraz po suicie wchodzimy w „Just For The Record”. Jest „Torch Song” – snująca się ballada, o lekko blues-rockowym odcieniu, będąca trochę zmyłką: słuchacz się spodziewa, że zaraz Rothery go przyszpili dramatycznym solem, a tu nic. Powoli sobie to płynie do przodu, a gdy ma nadejść kulminacja, przeskakujemy do „Zdrówko”, czyli „Slainte Mhath”. O mniej lub bardziej smutnych pijackich wynurzeniach, jakie można usłyszeć przy kieliszku od przygodnie spotkanych, podchmielonych nieznajomych. Jak wiadomo ze „Sroki złodziejki” – ten żywy, dosyć dramatyczny utwór świetnie się sprawdzał na rozpoczęcie koncertu. I wreszcie wielki finał czyli „The Last Straw”. Znów pośpiewa sobie Tessa Niles. Znów nie zabraknie dramatyzmu. A przede wszystkim cynizmu – ten utwór to bowiem kapitulacja bohatera. Owszem, przegrał dużo przez picie, ale co z tego – nie potrafi wyjść z pułapki, dobrze się bawi i choć wie, że będzie tylko pogrążał się coraz bardziej, nie zamierza przestać. O czym przypomina coda w postaci „Happy Ending” – drwiącego śmiechu w tle…
„Clutching…” zdaje się zebrać w niespełna godzinie muzyki wszystko co było najlepsze na pierwszych trzech płytach Marillion. Dramatyzm pozbawiony patosu, przenikliwe oko Fisha-obserwatora, świetne podkłady i solówki Marka Kelly’ego, szalejący na bębnach Mosley, zróżnicowane, ciekawie zaaranżowane kompozycje, odrobina komercyjnego szlifu, żeby całość była łatwa do przełknięcia dla ciut mniej wyrobionych słuchaczy… Formuła okazała się na tyle nośna, że według bardzo podobnego przepisu panowie przygotują również bardzo udany „Seasons End” i jeszcze trochę zostanie na „Holidays In Eden” – nierówny, chaotyczny, ciut za długi, ale również całkiem udany album.
W roku 2000 to się w sumie dziwiłem – dlaczego ta ponura, cyniczna, zimna i tak naprawdę bardzo smutna płyta tak bardzo mi się podoba? To był czas bardzo (mimo czekającej mnie poprawki z chemii fizycznej…) udany: działo się dużo, związek z uroczą, biuściastą blondyneczką rozwijał się stabilnie i w jedynie słusznym kierunku, wszystko wydawało się być w doskonałym porządku. Nikt wtedy nie przewidziałby, że za rok nie będziemy ze sobą rozmawiać. I że wtedy ta płyta pasowałaby znacznie bardziej…
Jeszcze jednego nikt nie przewidział. Jak bardzo za kilkanaście lat adekwatnym okaże się pytanie: where do we go from here?...