To doprawdy zadziwiające, jak skrajnie różne może być postrzeganie tych samych rzeczy przez różnych ludzi. Zdecydowana większość recenzji tego albumu jest niezbyt przychylna, czego potwierdzenie można znaleźć i na stronach Caladan. Moja ocena Radiation jest jednak zupełnie odmienna. Właśnie dlatego zdecydowałem się ją wreszcie spisać.
Druga połowa lat 90 ubiegłego wieku okazała się dla marillion okresem szczególnie trudnym a jednocześnie szczególnie ważnym. Zespół zakończył po wydaniu AOS swą wieloletnią współpracę z EMI i z ogromnymi nadziejami rozpoczął współpracę z firmą Castle Communication. Niestety spotkał ich wielki zawód. Tak wielki, że niejeden zespół mógłby tego nie wytrzymać. Ale nie marillion. Po wydaniu jakże świeżej i jakże wyśmienitej płyty This Strange Engine (którą udowodnili, że wyprzedzają o lata świetlne pozostałych wykonawców mniej lub bardziej sensownie wrzucanych do worka z karteczką rock neoprogresywny) klawiszowiec Mark Kelly wpadł na pomysł, który nieco później zrewolucjonizował cały rynek muzyczny, a który dotyczył sposobu finansowania początkowo tras koncertowych a ostatecznie nagrań i promocji albumów. W międzyczasie przyszła pora na 10 jubileuszowy album zespołu. Album ten z jednej strony okazał się reakcją
na przeogromną chęć do tworzenia rzeczy coraz bardziej odmiennych od tego, co zespół wcześniej nagrał, a z drugiej jego ostateczna forma wiele mówi o ówczesnej kondycji
i finansowej i psychicznej muzyków. Musiał on zaszokować większość wielbicieli zespołu. Gdy jednak opadną pierwsze emocje, gdy podświadomość przestanie beznamiętnie podpowiadać jaka powinna być muzyka marillion nagle okaże się, że zespół stworzył wielopłaszczyznowe, niezwykle różnorodne i niesamowicie wartościowe dzieło.
Album rozpoczyna się podobnie jak słynny The Dark Side Of The Moon Pink Floyd
od zmiksowanego do kilku sekund kolażu podstawowych tematów pojawiających się później. W tym sensie Costa del Slough jest prostym nawiązaniem do dzieła Nicka Masona Speak to me. Ale na tym wszelkie podobieństwa się kończą, Costa del Slough rozwija się w miniaturę w stylu retro płynnie przechodzącą w utwór Under the sun. I tu pojawia się pierwsza odsłona nowego kontrowersyjnego oblicza zespołu. Jest rockowo, dynamicznie i zdecydowanie
za jednorodnie jak na stereotypowe wyobrażenie marillion. Wielkich zmian nie przynosi kolejny utwór The Answering Machine. Nowością jest tu jednak zdecydowanie luźne podejście do muzyki. Marillion zawsze jawił się jako zespół bardzo „na serio”, poważny, stateczny, a tu otrzymujemy radosną czy wręcz jajcarską atmosferę okraszoną pod koniec dźwiękami z głębi studia (wskazujące na dość swobodną atmosferę podczas nagrywania tego albumu). Szczerze mówiąc gdy przed wielu, wielu laty usłyszałem EP Garage Days Re Revisited (wydany przez poważną dotąd Metallicę) bardzo, ale to bardzo chciałem,
by marillion również było stać na nagranie czegoś mniej poważnego. Doczekałem się. Ciekawostką jest to, że zespół przygotował też skrajnie odmienną akustyczną wersję tego utworu, którą często prezentował na koncertach.
Na kolejnych kilkanaście minut następuje totalna zmiana klimatu. Najpierw wspaniały Three Minute Boy. Utrzymany w beatlesowym duchu z zaskakującym zwrotem w środku i wspaniałą partią wokalną utwór dość jednoznacznie określa stosunek zespołu
do trzyminutowych hitów i sezonowych gwiazd. Dalej Now she’ll never know utwór bardzo kameralny, wyciszony, z wokalem w bardzo wysokich rejestrach. Podstawową partię gitarową zagrał tu wyjątkowo Pete Trewavas, zaś Steve Rothery przejął obowiązki basisty. Singlowy These Chains rozpoczyna się interesującą orkiestracją, a smyczki (oczywiście wyczarowane przez genialnego Marka Kelly) są stale obecne w tle. To piękny i smutny utwór. Odbierany najczęściej jako zwykła piosenka jest naprawdę oryginalnie zbudowany
i smakowicie zaaranżowany. Jak najwięcej takich zwykłych piosenek. W atmosferze refleksji i wyciszenia utrzymuje słuchacza utwór Born to run, w którym marillion po raz pierwszy
w swej historii zagrał prawdziwego bluesa. I to jakiego?!! Prawdziwa uczta dla zmysłów.
I ta subtelna, a jakże technicznie złożona gra Iana Mosley’a! A gdy już zmysły odbiorców są całkowicie uwrażliwione nagle niczym grom z jasnego nieba uderza w nie ściana dźwięków Cathedral Wall. Marillion znów postanowił zaskoczyć. Po okresie zadumy i ciszy otrzymujemy bodaj najostrzejszy utwór w historii tej grupy. Nie dość, że zespół gra dynamicznie i ciężko, to jeszcze tworzy jakiś niesamowity niespokojny klimat świdrujący wszystkie komórki nerwowe. O ile pierwsza część Cathedral Wall nie jest szczególnie udana (a oparta jest na temacie wcześniej wykorzystanym przez zespół w The Last Straw oraz we wstępie do Alone again in the lap of luxury) to środek i finał po prostu są genialne. Wspaniałym posunięciem jest też zwieńczenie tego niesamowitego utworu tematem z These Chains odtworzonym z walkmana, co tylko potęguje atmosferę niesamowitości. A ta nie znika wraz z wybrzmieniem Cathedral Wall. Przeciwnie otwierająca sekcja finałowego A few word for the dead jest absolutnie bezprecedensowa dla marillion. To właściwie ilustracja dźwiękowa przesycona ezoterycznym klimatem. Wprawne ucho wyłowi wśród morza dźwięków wmiksowaną partię chórków z Easter. Kolejne pełne tajemniczego promieniowania (owej tytułowej radiacji) minuty to wspaniały wokalny popis Steve Hogartha. Gdy już całkowicie przesiąknie się tą niemal mistyczną atmosferą zespół znów robi gwałtowny zwrot. Tym razem w kierunku czegoś, co możnaby określić jako klasyczny marillion. Wspaniały popis gry zespołowej, doskonała partia wokalna, słowem wyborny finał tej nietypowej płyty.
Cały album Radiation to jeden wielki kontrast. Ciągłe zderzanie się ściany dźwięku
i momentów wyciszeń. Widać to niemal w każdym utworze z osobna oraz w strukturze całej płyty. Wymaga od słuchacza wielkiego skupienia. Być może to zniechęca większość odbiorców. Bo gdy już poświęci się Radiation właściwą ilość czasu album ten zaczyna odkrywać całe swoje drugie dno. In nagle okazuje się, że to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Oryginalne i błyskotliwe. Bogato aranżowane i pełne pięknych melodii. Niby bez większych związków z art rockiem a jednak niezwykle progresywne. Radiacja, niesamowite przyciągające promieniowanie.
Było wiele powodów, by marillion nagrał zupełnie inną płytę. Bardziej klasyczną. Ostatecznie to przecież 10 studyjny album zespołu. Ale ten zespół nigdy nie szedł na skróty. Nawet w tak trudnych chwilach nie chciał być kokieteryjny. Na pierwszym miejscu jak zwykle znalazły się artystyczne ambicje. Żadnych kompromisów. I na tym polu Radiation
to wielki sukces. Szkoda, że jest tak bardzo niedocenioną propozycją zespołu.
Z drugiej jednak strony to wielka nagroda dla tych najwierniejszych i najbardziej cierpliwych wielbicieli zespołu. Kto zadał sobie trud i znalazł klucz, ten zdobył prawdziwy skarb.
Czas na ocenę. Możliwie najbardziej obiektywnie 7. A w moim prywatnym rankingu conajmniej 8.
P.S. To pierwszy album, w 100% wyprodukowany przez marillion. Do marillionu należą też wszelkie prawa do zarejestrowanej muzyki. Jest to też pierwszy od czasów dymisji Fisha album, gdzie wokalista napisał sam wszystkie teksty.