Czas czekania, czas olśnienia. Tytuł jednego z utworów Budki Suflera wydaje się pasować jak ulał do moich aktualnych odczuć w stosunku do treści najnowszego dzieła brytyjskich muzyków z grupy Marillion. Kilkunastokrotne i bardzo uważne wysłuchanie płyty i poświęcenie jej należytej uwagi pozwala mi stwierdzić, jako oddanemu fanowi zespołu, że tym razem naprawdę nagrany został jeden z najlepszych albumów w ich dyskografii. A czas oczekiwania na wspomniane olśnienie najnowszą propozycją okazał się być szczególnie długi z perspektywy tego, do czego panowie zdążyli nas przyzwyczaić przez, bez mała, trzydzieści siedem lat działalności.
Jak zwykle przy okazji kogoś tak mocno zasłużonego dla współczesnego rocka i głęboko osadzonego w świadomości wielbicieli, krytyków czy urzędowych wrogów, wiele osób zadawało sobie pewnie pytanie, co tym razem zaserwuje nam grupa już niemal klasyczna i czy można w ogóle jeszcze spodziewać się jakiegoś nowego otwarcia czy też przeciwnie, ładnie opakowanej kolejnej wersji tej samej płyty. Może nie mam prawa być najbardziej obiektywnym, i tak w pełni subiektywnych ocenach niemal każdego przejawu artystycznej działalności, ale z całą mocą muszę podkreślić, że zespół po raz kolejny mnie zaskoczył. In plus oczywiście. Szczególnie dotyczy to rozmachu muzycznego przekazu, struktury zawartości poszczególnych utworów, różnorodności barwy wokalnej, czy wreszcie bardzo umiejętnego wykorzystania bogatego muzycznego dorobku. W zasadzie do niczego nie jestem w stanie się przyczepić, a to sprawa ważka, gdyż sięgając pamięcią wstecz dosyć rzadko przytrafiały im się albumy w pełni równe, spójne, z obecną od początkowego do końcowego dźwięku konsekwentną wizją artystyczną. Niemal zawsze (mówię o erze Hogartha) znalazł się utwór, który musiał po prostu wybrzmieć nie powodując szybszego bicia serca, nawet na klasyku w postaci Brave (np. Paper lies). Na F.E.A.R żadnej takiej skazy nie ma, sześćdziesiąt osiem minut muzyki przepływa w ucha mgnieniu nawet nie wiadomo kiedy, ani razu nie powodując nerwowego wiercenia się na krześle. Ten niewątpliwy atut zawdzięczam w pierwszej kolejności bardzo efektownemu i pomysłowemu podejściu do konstrukcji trzech najdłuższych utworów na płycie: El Dorado, The Leavers i The New Kings, z których każda trwa ponad szesnaście minut. Nie lada to wyzwanie, by zamieścić w obecnych czasach na jednym krążku aż trzy takie długasy i po mistrzowsku wybrnąć z pułapki zanudzenia słuchacza. Wciąż nie odczuwam znużenia, mimo iż poszczególne ich wątki znam już na pamięć, nie doświadczyłem także żadnych na siłę rozciągniętych motywów mimo, iż pierwsze spotkanie z Nowymi królami wywołało takie wrażenie w części Russia`s locked doors w drugiej i trzeciej jej minucie, ale ku mojemu zdumieniu dosyć szybko prysło jak bańka mydlana wkomponowując się zgrabnie w całokształt tego utworu. Wydaje mi się, że konstrukcja owych suit jest najlepsza z możliwych. Podzielenie każdej na kilka płynnie łączących się ze sobą i łagodnie przechodzących jedna w drugą części nadaje poszczególnym epikom rozmachu, to raz, ale też przejrzystości, przygody w odkrywaniu tego co czai się za zaułkiem, swego rodzaju zabawy ze słuchaczem i angażowania jego uwagi w procesie percepcji muzycznego przekazu, a co najważniejsze przyczynia się do łatwiejszego okiełznania w pamięci zawartości tak długiej kompozycji, co bynajmniej nie ma nic wspólnego z banalnością prostej piosenki. Inna ich budowa, która mogłaby polegać z jednej strony na jednorodnym pojawianiu się i snuciu pojedynczych motywów opakowanych w instrumentalne, pełne matematycznej precyzji popisy, a z drugiej na ogrywaniu ciągle pojawiającego się tego samego motywu w innych odsłonach, mogłaby nie przynieść zamierzonego skutku, zwłaszcza w tych czasach i przy tym zespole. Co jak co, ale Marillion przyzwyczaił już swoich słuchaczy, zwłaszcza chyba tych od 1989 roku do tego, że prawie na każdym albumie przemyca jeden, bądź dwa utwory, których długość przekracza osiem, dziesięć minut. I może, poza właściwie jednym A few words for the dead z płyty Radiation, który do dzisiaj do mnie nie trafia, na żadnym innym się nie zawiodłem i za każdym razem czuję się wybornie obcując z ich dźwiękami. Nie inaczej jest i będzie ze wspomnianą trójcą z najnowszego krążka. Co ważne jednak, wyraźny podział na części umożliwiające odrębne przesłuchiwanie każdej z nich (a nie musiało tak przecież wcale być) może dawać pokusę wyrywkowego odtwarzania i prezentowania całości, co już ma miejsce w tej przestrzeni radiowego eteru, która w ogóle pozwala sobie na to, by taką muzykę lansować. Jest to poniekąd zrozumiałe, ale myślę, że psuje całokształt obrazu i szkodzi utworom jako takim. Wyrywanie poszczególnych elementów z kontekstu nie stwarza aż takiego wrażenia jak odgrywanie ich w pełnej wersji dzieła. Wiem, że samo Gold jest cudowne, jest niemal kwintesencją tego co najlepsze w zespole, ale otoczone resztą wybucha pięknem ze zdwojoną siłą.
Niewątpliwie najbardziej nośny i dynamiczny jest w tym składzie The New Kings z pięknymi partiami gitar, najbardziej chyba emocjonalnie wyeksponowanym wokalem i mocnym, mądrym na czasie i odpowiednio sugestywnie wykrzyczanym tekstem. Ale u mnie coraz bardziej na plan pierwszy wysuwa się El Dorado, z niebiańskim wręcz wspomnianym Gold, ale też trzecią i czwartą częścią utworu, gdzie zmiany nastroju i tempa są powalające. Może i w tym zakresie utwory te są porównywalne, ale to co robi w El Dorado Hogarth ze swoim wokalem wywołuje co chwila ciarki na plecach i pieczenie policzków. Nie słyszałem jeszcze u niego w obrębie jednego tematu takiej różnorodności, zmian natężenia i skali głosu. Śpiewa tu jak natchniony mieniąc się przeróżną feerią barw, raz aksamitem drugi raz gniewem, by pomiędzy nimi przemycić fragmenty melancholii serwowanej przemawiającym do wyobraźni umęczeniem. Zawsze miał inklinacje do sentymentalizmu, ale tutaj wzbił się na wyżyny. Szkoda tylko, że warstwa liryczna nie do końca jest przekonująca. Samo przeczucie zbliżającego się wielkimi krokami jakiegoś przesilenia, ciszy przed burzą nad napiętym do bólu w różnych dziedzinach światem może i trafia do wyobraźni, ale przemycenie do niego losu imigrantów we współczesnej Europie i wylewanie nad nim hektolitrów łez pewnie już nie znajdzie zgodnego oraz jednolitego odbioru i zrozumienia. Liczy się jednak muzyka, która broni się sama. The Leavers z kolei przynosi wiele ciekawych eksperymentów Marka Kelly na klawiszach, a tematycznie (choć i muzycznie można by doszukać się tu pewnych podobieństw) bardzo mu blisko do Montreal z poprzedniej płyty. Generalnie konstrukcja całego tria oparta jest na podobnym patencie, z wolnym, patetycznym i często akustycznym wstępem po narastające napięcie prowadzące do wybuchów czy to instrumentalnych czy wokalnych. Nie mam jednak żadnych kłopotów z dostrzeżeniem wyrazistości i odrębności każdego tematu, co dodatkowo przyczynia się do uznania ich wartości.
Choć wszystkie trzy najdłuższe momenty składają się na niemal osiemdziesiąt procent zawartości całej płyty, to daje się zauważyć że gitara Steva Rothery jest w nich do pewnego stopnia schowana. Daje o sobie znać poszczególnymi erupcjami, jak ryk lwa, który przerywa ciszę sawanny, to jednak nie ona gra tu pierwsze skrzypce. I mimo tego, iż jestem zakochany w jej brzmieniu to uważam, że proporcje zostały zachowane z iście zegarmistrzowską precyzją. Plącze się często jako podkład emanowany kilkusekundowymi zagrywkami, a kiedy trzeba wybucha przejmującym solem, jak w Gold czy w Fuck everyone and run, a panowanie instrumentów klawiszowych Marka Kelly z kolei w żaden sposób nie irytuje. Zresztą malowniczość i osnuta delikatnością zwiewność partii gitarowej na Gold, obok jej podobnych w Easter, The Great Escape i Asylum Satellite #1, to mistrz Rothery w najlepszym wydaniu. Sporo także w tych trzech epikach, zwłaszcza w El Dorado i The New Kings nawiązań do innych im podobnych z przeszłości grupy, pod względem długości, klasyków, a szczególnie wiele pierwiastków odnajduję z Ocean Cloud czy This strange engine. Nie jest to jednak żaden powód do narzekań, to w sumie cudowne, że można odnajdywać znane elementy i kojarzyć je ze starymi perełkami z przeszłości w dawce odpowiedniej, która nie prowokuje do zarzutu o zjadanie własnego ogona.
Z dwóch pozostałych, zdecydowanie krótszych choć i tak trwających średnio po siedem minut utworów najmniej przekonujący wydaje się być Living in fear, co nie znaczy bynajmniej że i w nim nie można doszukać się momentów, które sprawiają że życie potrafi bywać czasem znośne. Są nimi przede wszystkim wyciszone, klimatyczne zwrotki, których nastrój niestety jest trochę burzony energetycznym, nośnym, dynamicznym i pewnie dobrze sprawdzającym się na koncertach, choć wciąż nie przekonującym mnie refrenem. Ale mały to mankament, gdyż końcówka jest całkiem wciągająca z rozwrzeszczanym Mr H. bawiącym się elementami gospel. Numer ten to w sumie klasyka zespołu, takie Sepereated out czy Lucky men, które po prostu na płycie znaleźć się muszą. White paper to już zupełnie inna bajka. Oniryczny nastrój, czarująca atmosfera i przepiękny dialog wokalu z pianinem w pierwszych trzech minutach powala na ziemię. Może i po tym okresie czar trochę pryska, ale nie bezpowrotnie i nie na długo; powróci jeszcze wraz z wyznaniem podmiotu lirycznego na temat świadomości swojego miejsca w świecie, ukształtowanego upływem lat i starzeniem się, czego efektem jest to, iż na pewne piękne skądinąd rzeczy na świecie musimy w pewnym momencie patrzeć z większej niestety odległości, nie będąc przy tym w centrum wydarzeń. Wszystko przekazane emocjonalną muzyką.
I tak wygląda ta płyta. Pięć utworów i jeszcze szósty jako coda Tomorrow`s new country będący de facto kolejną częścią The Leavers. Muzyka z dużą przestrzenią i głębią, dostojna, poważna, trudniejsza w odbiorze, ale nie nadęta przesadnym patosem. Parafrazując kilka wersów wspaniałego wiersza polskiej noblistki Wisławy Szymborskiej „Rehabilitacja” można by rzecz, że muzyki piękno odtąd trwa odkąd uwagą się jej płaci; rzadka to ale wymagająca zachodu waluta; nie ma dnia gdy walorów swych jakiś album bez niej nie traci. Odpowiedni czas dla tej płyty jest niezbędny, to warunek sine qua non jako tako obiektywnej i nie krzywdzącej oceny, a mogącą przecież takową być, zrodzoną nawet w sposób niezamierzony z niepotrzebnego pośpiechu.
Z założenia przystępując do pisania tego tekstu przyświecał mi zamiar skupienia się wyłącznie na prezentacji wrażeń z samej płyty i muzyki na niej obecnej bez odwoływania się do przeszłości, a w tym składów personalnych Marillionu. Nie potrafię jednak odmówić sobie przemycenia kilku zgryźliwych uwag komentarza pod adresem niektórych recenzentów czy też, używając bardziej potocznego i trafnego jak się wydaje języka, tych którzy po prostu piszą o tej płycie. Nie widzę naprawdę żadnego sensu dla rzetelnej oceny bieżącej twórczości grupy w permanentnym odwoływaniu się do jej przeszłości, w próbach wplecenia już dawno minionej epoki w historii, w aktualną jej twórczość. Poszukiwanie pierwiastków z lat osiemdziesiątych i ich widoczny bez większego wysiłku brak w ostatnich latach poczytywać za gorszącą porażkę wiodącą zespół za każdym razem na manowce, jest kompletnym nieporozumieniem, uprzedzeniem, czy tytułowym strachem właśnie przed kującą w oczy prawdą, że to co Marillion prezentuje od dłuższego już czasu jest właśnie tym, co nazywamy progresją w muzyce rockowej na początku XXI wieku. Poza tym na zarzut, iż to wszystko już było, a płyta jest wtórna a grupa się nie rozwija lecz zwija jak niektórzy chcą ją widzieć, odpowiadam, że prawda ontologiczna jest taka, że TEJ płyty i TEJ muzyki po prostu jeszcze nie było. Bo nic w życiu się nie powtarza ani nic dwa razy się nie zdarza, by wciąż być blisko wielkiej poetyki. I tak jak nie będzie już nigdy tego i takiego samego Brave ani drugiego Fisha, tak samo nigdy nie będzie TEJ samej i TAKIEJ samej płyty Marillion i pewnie też żadnego innego zespołu muzycznego na świecie. Za każdym razem można odkryć coś nowego, czasem się z tego ucieszyć, a za innym razem przekląć pod nosem. I to w gruncie rzeczy decyduje o frajdzie poznawania i nieustannym powodzie do zdziwienia. Cieszę się, że wszystkie rozpoznawalne i wypracowane cechy charakterystyczne w twórczości Brytyjczyków są na tej nowej płycie obecne i szczerze powiedziawszy mam w głębokim poważaniu to, czy zespół się nadal rozwija, eksperymentuje z brzmieniem czy grzebie wyłącznie we własnej piaskownicy, jak zdają się niektórzy sugerować. A jeśli nawet, to akurat ci muzycy mają do tego prawo, do inteligentnego czerpania garściami z własnego bogatego dorobku, jeśli wychodzi potem z tego coś czego warto ciągle słuchać. Prawdziwe piękno się nie nudzi. Paradoksalnie, gdyby do dzisiaj prezentowali to samo co trzydzieści lat temu, za czasów Fisha, gdy podrywali z martwych miniony gatunek, z pewnością graliby teraz na zapleczu ekstraklasy z garstką publiczności jak dziesiątki podobnych imitujących art rocka pogrobowców. Z drugiej strony mam wciąż nieodparte wrażenie, z czego nie jestem dumny, że gdyby nagle w wirtualnym świecie Fish powrócił i znów nagrał z pozostałymi członkami zespołu płytę, to nawet gdyby zaśpiewał na niej tym swoim charakterystycznym głosem „szła dzieweczka do laseczka” czy „wlazł kotek na płotek” przy akompaniamencie jednostrunowej połamanej gitary Steva Rothery i jednego wszystkomogącego klawisza Marka Kelly, to byłby dziki szał ekstazy. Dziękuję, ale beze mnie.
Nie ma sensu silić się na odpowiedź, czy F.E.A.R. to płyta godna podium w twórczości Hogartha i spółki. Jak zwykle trzeźwy osąd przyjdzie po długich latach, gdy opadną emocje związane z jej wydaniem. Dokładnie tak jak np. z płytą Seasons end, która miała takiego pecha, że została nagrana w TYM okresie, ale po latach chyba najwięksi malkontenci przyznają, że wartość artystyczną to ona chyba jednak ma. A sceptykom przypominam delikatnie, że zespół którego okres działalności sprzyja nazwaniu go klasycznym, działa w niezmienionym składzie niemalże od trzydziestu lat i ma się świetnie. To atut, obok którego nie sposób przejść obojętnie.