Pewien główny bohater kultowego w dzisiejszych czasach filmu, wypowiedział podczas jednej ze swych licznych kwestii tekst, cytowany obecnie na każdym kroku, iż świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia. Nie wdając się w szczegółową analizę zasadności tego spostrzeżenia, chciałbym jedynie przy niniejszej okazji sparafrazować jego wymowę i stwierdzić całkiem poważnie, iż to bez muzyki świat byłby nie do przyjęcia. Z pewnością refleksja ta dotyczyć powinna tego co już dobrze wszyscy znamy i co na co dzień napełnia nas pozytywną energią i pozwala na przeżywanie na nowo, zapomnianych często w zgiełku wypełniania codziennych spraw emocji, ale w tym konkretnym kontekście mam też na myśli to co jeszcze nie odkryte, a co czai się za zasłoną niewiedzy. Kiedy myślę sobie czasem, iż w muzyce w XXI wieku powiedziano i zrobiono niemal już wszystko, każda nowa przygoda z dźwiękami, które okazują się być po jakimś czasie powiewem orzeźwiającej świeżości, każe mi skruszeć i po raz kolejny uderzyć się w piersi by przyznać, że ludzka inwencja w tej materii jest wciąż nieograniczona. Tym większą radością wypełnia się moje serce, gdy na swej drodze poszukiwań nadal jestem w stanie natknąć się na ludzi, którzy z muzyki uczynili bardzo plastyczny przedmiot do rzeźbienia, by móc w ten sposób nawiązać kontakt z zagubionym, w zalewie miałkiej i pozbawionej wyrazu współczesnej muzycznej kreacji, słuchaczem. Już dawno zrezygnowałem z, prostego i często krzywdzącego dla wysokich lotów prób zaprezentowania światu swoich muzycznych wizji, szufladkowania i przyszywania przysłowiowej gęby, gdyż nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Podniecający i niezwykle frapujący jest sam fakt możliwości sięgania po nowe, nic nie mówiące dotychczas nazwy, z nadzieją na złowienie złotej rybki. I nawet jeśli nie wszystko okazuje się trafionym wyborem, to dla pojawiających się od czasu do czasu perełek, warto kontynuować takie poszukiwania i przechodzić na drugą stronę lustra, angażując przy tym swój czas wraz z zawartością portfela. I wcale nie muszą to być tereny nowo odkrytych gatunków, bo o to rzeczywiście będzie coraz trudniej, wszak nie są to lata sześćdziesiąte ani początek siedemdziesiątych, gdzie podatność gruntu dla rozwoju wybitnie rewolucyjnych rozwiązań była oczywista, ale wystarczająca niech będzie w takim przypadku oryginalność w podejściu do muzycznego przekazu, powiązana z zaprezentowanym instrumentarium.
Taka jest właśnie zawartość nowej płyty polskiej formacji Oranżada. Grupy, o której do niedawna wiedziałem tyle co o krańcach wszechświata. Teraz wiem, że ich najnowsza propozycja, będąca czwartym albumem, jest na wskroś oryginalna i przełamująca wszelkie bariery w muzyce. Zjawisko to tworzyli w podstawowym składzie: Robert Derlatka (gitara basowa, wokale), Michał Krzysztofiak (gitary, wokale), Artur Rzempołuch (perkusja i wokale). Na recenzowanym wydawnictwie skład jak i instrumentarium jest już jednak znacznie szersze. Dochodzą Maciej Łabudzki (klawisze, instrumenty perkusyjne, drewniane i blaszane instrumenty dęte, sample), Przemysław Gurym (gitary) i gościnnie w jednym utworze Ziut Gralak (trąbki), a poszczególnym aktorom towarzyszą inne jeszcze wybitnie oryginalne instrumenty, których nazw nawet nie będę starał się wymieniać. Oryginalność i bezkompromisowość tryska właściwie z każdego aspektu tego albumu, poczynając od koncepcji poprzez wkładkę, a na samej muzyce kończąc. Muzycy zaoferowali nam i sobie samym sentymentalną podróż w przeszłość, w czasy lat trzydziestych minionego stulecia, a jej głównym bohaterem jest pociąg mknący ze stacji Otwock do stacji Wawer, mijając po drodze jeszcze osiem innych przystanków, z których każdy jest inny i bardziej intrygujący od poprzednika; dziesięć stacji i dziesięć różnych obrazów. Jak czytamy na oficjalnej stronie zespołu „inspiracją bezpośrednią były modernistyczne budynki stacyjne wybudowane w latach 1934-1936, oraz ich okolice.” To co warte jest jeszcze odnotowania w tym miejscu, to sposób w jaki płyta ta została stworzona, by oddać w sposób niezwykle naturalny i wiarygodny klimat tamtych lat. W uzyskaniu tych efektów pomagają nie tylko przedziwne instrumenty, ale przede wszystkim nagranie wydobywających się z nich dźwięków jednocześnie i przy użyciu analogowej techniki nagrań, czego efektem jest między innymi obecny na całej płycie charakterystyczny szum.
Na początek uderza i zaskakuje zawartość na pozór skromnego digipacka. Na wewnętrznej jego stronie ukazuje się czarnobiały obraz kobiety rodem z okresu przedwojennego, obok której zaprezentowano fragment starego letniego rozkładu jazdy pociągu na okres od 15 maja do 1 listopada 1935 roku na trasie Warszawa – Otwock – Śródborów. Dalej, sama książeczka pełna jest czarnobiałych, starych zdjęć o tematyce kolejowej z wkomponowanymi zgrabnie pomiędzy ilustracje tekstami, obejmującymi dialogi jakie zapewne prowadzili ówcześni pasażerowie, a po wyjęciu krążka niespodziewanie ukazuje się nam zestawienie utworów na płycie z długością ich trwania, które w tym kontekście mogłyby z powodzeniem wskazywać czas, jaki potrzebuje pociąg na przebycie z jednej stacji do drugiej.
Nie inaczej jest z samą muzyczną zawartością. Jak można by domniemywać po tym, co zostało już powiedziane, doświadczać będziemy niemal wyłącznie twórczości instrumentalnej. Przerywnikami burzącymi niezmącony nurt płynącej rzeki dźwięków okażą się po drodze jedynie bardzo dziwne i wysublimowane efekty, okrzyki, wokalizy, czy odgłosy pięknych okoliczności przyrody towarzyszących pędzącemu składowi. Dziesięć stacji, a więc dziesięć utworów, których łączny czas trwania obejmuje niewiele ponad trzydzieści minut. Nie trzeba mieć wytrawnie ścisłego umysłu by obliczyć potencjalną średnią poszczególnych kawałków, ale pozory mogą mylić. Większa ich cześć oscyluje wokół dwóch i pół minut i krócej, a ponad jedną trzecią zawartości płyty stanowi prolog i epilog tego udanego wydawnictwa, a więc początkowa i ostatnia stacja podróży by trzymać się ustalonej nomenklatury. I to one właśnie wysuwają się na pierwszy plan i w najlepszym stylu rozpoczynają i kończą album, zawierając pomiędzy sobą bardzo wyrównaną resztę. Otwock – wsiadamy do pociągu by usłyszeć odgłos zwiastujący odjazd ze stacji generowany muzycznymi samplami, zaś w tle można usłyszeć iście psychodeliczną gitarę rodem z ręki Syda Barreta; zaczyna się podróż. Świder – to coś na kształt przymusowego i niezaplanowanego wcześniej postoju, pełno tu przerywników, śpiewu ptaków, odgłosów lasu, zupełnie jakbyśmy zatrzymali się nagle w polu lub lesie czekając na usunięcie, jak zwykle enigmatycznej w polskich warunkach, przeszkody w toczeniu się dalej; niektóre z tych przeszkadzajek stwarzają wrażenie jakbyśmy byli w innej bajce otoczeni duszkami i dziwnie wyglądającymi stworkami. Józefów – trudności pokonane, pociąg nabiera rozpędu i mknie dalej żwawo do przodu, czego charakterystycznym dowodem jest miarowo wytwarzany muzycznie stukot kół po szynach. Michalin – wytworzone wcześniej tempo znacznie spada, to znak iż zbliżamy się do kolejnej stacji. Falenica – wyraźnie da się usłyszeć trąbienie lokomotywy; czy to znak ostrzegawczy zbliżania się do przejazdu kolejowego? Niekoniecznie, rozwijająca się dalej muzyczna przygoda zabiera nas w świat wyobrażeń, iż o to jesteśmy na jakiejś stacji, na której nasz pociąg był oczekiwany z rosnącym zainteresowaniem i zniecierpliwieniem, o czym świadczyć mogą możliwe do wyobrażenia okrzyki wiwatującego tłumu, witającego wjeżdżającą na peron maszynę, a wszystko to za sprawą niezwykle sugestywnych instrumentów dętych. Miedzeszyn – spora dawka psychodelicznych atrakcji, znów doświadczamy miarowej, tętniącej, pulsacyjnej jazdy, niemal transowej, wwiercającej się natarczywie w głowę i myśli, lecz nagle gwizdek konduktora brutalnie przerywa ten błogi skąd inąd nastrój; szykuje się kolejna zmiana klimatu. Radość – rzeczywiście nazwa stacji najlepiej oddaje to co dzieje się z jej muzyczną zawartością; panuje tu iście sielski klimat, niemal o charakterze weselno – balowym, głownie za sprawą trąbki, która stwarza nawet wrażenie jakby ktoś tańczył przy niej walczyka. Międzylesie – to bardzo brutalny przerywnik wypełniony irytującymi odgłosami, które psują trochę wrażenie i nastrój wykreowane przez poprzedników. Ale na szczęście nie trwa to długo, gdyż za chwilę pojawia się Anin – z wysuniętą na plan pierwszy charakterystyczna perkusją generującą bardzo udanie stukot przemieszczającego się po szynach pociągu, który znów nabiera tempa by dojechać do ostatniej przystani jaką jest Wawer – w moim odczuciu najmocniejszy punkt programu z przewijająca się pulsacyjną perkusją przyozdabianą sporadycznie pojawiającymi się wokalizami oraz towarzyszącym im zespołowym graniem.
To już koniec. Podróż mija szybko i zostawia za sobą miłe wrażenia, choć niełatwo ją w całości od razu ogarnąć. Każdy z zawartych na płycie utworów ma swoją własną duszę, żyje własnym rytmem i ma swój, charakterystyczny tylko dla siebie rozwijający się motyw. W uzyskaniu takich efektów z pewnością pomaga zastosowanie bardzo eksperymentalnych środków muzycznego wyrazu, często z rejonów bardzo odległych od tradycyjnego rocka, co tyczy się zwłaszcza tych akustycznych i dętych; instrumenty często imitują też pracę pociągu, a prym wiodą w tym względzie zwłaszcza perkusyjno podobne zabiegi opakowane w wyrazisty bas, na kanwie których rozwijają się poszczególne motywy. O zabarwieniu i sile muzyki świadczą i decydują w dużej mierze drobne plamy dźwiękowe, ulotne smaczki, niczym maźnięcia pędzla po muzycznym płótnie ręką znającego się na sztuce malarza. Ale właśnie na tym polegają psychodelicje, którymi możemy się raczyć przez trzydzieści minut. Niby mało, ale bardzo konkretnie; dużo w tej muzyce przestrzeni potęgowanej zwłaszcza muzycznym połączeniem poszczególnych utworów, choć z pewnością jeszcze nie do końca wykorzystanej ale dającej nadzieję na przyszłość, na kolejne rzeźbienie w dającej nieograniczone możliwości materii.
Jak byłoby pięknie gdyby główny motyw towarzyszący tej płycie mógł współistnieć z warunkami doświadczanymi przez nas podczas podróży kolejowych w naszym rozległym i pięknym, choć niestety wolnym od infrastrukturalnego dobytku kraju. Nie podróżuję pociągami zbyt często, ale mimo wszystko doskonale rozumiem tych, którzy uważają to za przeżycie mistyczne. Niestety, długo je chyba kojarzyć jeszcze będziemy z obrazem zaprezentowanym w „Dniu świra” czy, o zgrozo, w kontrowersyjnym skąd inąd obrazie „Wymyk”. Póki co, możemy jedynie wyobrazić sobie jak nasza obecność w przedziale drugiej klasy pociągu Inter city daje nam chwile wytchnienia, odpoczynku, kontemplacji przemykającego za oknem świata, do czego z pewnością przyczynić się może najnowsza propozycja Oranżady. To najlepszy lek na dzisiejszą chorą, polską kolejową rzeczywistość.