Koniec starego roku i początek nowego to dobry czas na remanenty, porządki, bilanse i podsumowania w różnorodnych dziedzinach życia, łącznie z muzycznymi. Często się zdarza, że rzutem na taśmę odkrywamy godną uwagi płytę, która mimo naszej wyostrzonej czujności nie znalazła od razu drogi do odtwarzacza. Podobny los w moim przypadku spotkał album francuskiego zespołu Esthesis, który w minionym roku sprezentował światu swój pełnowymiarowy debiut, zatytułowany The Awakening, choć wydana przed dwoma laty EP-ka Raising Hands zawierała już dosyć obszerny materiał. Zarówno za warstwę muzyczną, jak i za teksty najnowszego dzieła odpowiada Aurélien Goude – wokalista oraz multiinstrumentalista, odpowiedzialny za gitarę basową, gitarę lap steel oraz instrumenty klawiszowe, których brzmieniem ta płyta jest przesiąknięta chyba najbardziej.
Muzycy umiłowali sobie emocjonalne i natchnione odmiany progrocka. Wydaje się, że właśnie miłośnicy tego gatunku – klimatycznego, utrzymanego w średnich tempach, przestrzennego, a przy tym niepokomplikowanego strukturalnie ponad miarę – odnajdą się w tej muzyce najbardziej. Panowie (skład jest wyłącznie męski) nie wyważają otwartych drzwi i niczym oryginalnym nie epatują, czerpią natomiast garściami z dokonań marek uznanych już dawno na rynku. Nawiązania do takich zespołów jak Porcupine Tree, Anathema, The Blach Noodle Project, czy nawet Pink Floyd są czytelne i łatwo rozpoznawalne, ale nienachalne na tyle, by ta wtórność raziła. Już Downstream – długi szesnastominutowy epik otwierający album – jest wizytówką całego krążka i streszczeniem jego zawartości. Zwłaszcza w gitarowych fragmentach mamy tutaj nie tylko kosmiczne przestrzenie, tak charakterystyczne dla Jeżozwierzów z okresu Signify, lecz także zagrywki przypominające do złudzenia brzmienie Czarnej Kluchy, a ponadto głos wokalisty, który bardzo przekonująco wciela się w postać Davida Gilmoura, zwłaszcza w początkowej spokojnej fazie utworu. Z kolei w No soul to sell – bardziej żwawym, z mocniejszymi riffami, wyeksponowanym rytmem perkusji i przetworzonym wokalem – odbijają się echa twórczości Wilsona i spółki z czasów po In absentia. Druga część tego tematu, w której na pierwszy plan wysuwa się oniryzm, zgrabnie tkany przez elektroniczno-ambientowe tła, przypomina mi nawet bardzo wczesne eksperymenty Bosonogiego z okresu sprzed ukonstytuowania się stałego składu jego macierzystego zespołu. Prawdziwie solowego Stevena można za to odnaleźć w Chameleonie, czwartym na płycie. Najwięcej tu wokalu, co czyni ten kawałek klasycznie piosenkowym, dzięki czemu najłatwiej zaliczyć go do mainstreamowego ambitnego poprocka, choć i tu nie brakuje dłuższych oraz żywszych partii instrumentalnych, czy ciekawych wokaliz. Więcej mroku i niepokoju przynosi za to High Tide, któremu najbliżej do twórczości Anathemy z czasów Alternative 4. Sporo w tym fragmencie atmosfery grozy, wywoływanej motywami wygrywanymi na instrumentach klawiszowych oraz efektami pozamuzycznymi, jak szum morza czy krzyki mew. Zaraz jednak nastrój znów kreuje gitara elektryczna, co wyzwala więcej przestrzeni, w której pojawiają się zarówno zadziorne riffy, zagęszczające nieco fakturę brzmienia, jak i czystsze solówki, odpowiednie do stworzenia wyrazistych melodii.
Przeciwwagą dla licznych zapożyczeń są z pewnością spójność oraz łatwość, z jaką artyści tworzą atmosferę poszczególnych utworów. Wydają się one niezwykle wycyzelowane i dopieszczone pod względem umiejętnego budowania klimatu, raz baśniowego i miękkiego jak aksamit, a innym razem mrocznego i niepokojącego, który mógłby z powodzeniem stanowić podkład pod film grozy. Nie oznacza to bynajmniej tego, że słuchacz doświadcza różnorodności stylistycznej czy żonglerki gatunkowej. Album jest jednorodny, przekaz muzyczny podany bez szaleństw i nagłych zmian tempa, nie doczekamy się też częstego i radykalnego szafowania nastrojami. Francuzi potrafią z jednej strony utrzymać jednorodność, a z drugiej – wywołać u odbiorcy wrażenia tylko z pozoru się wykluczające. Duża – jak sądzę – w tym zasługa rozbudowanych fragmentów instrumentalnych. Właściwie w każdym utworze zajmują one poczesne miejsce. Goude potrafi wykrzesać ze swych instrumentów klawiszowych pasaże inkrustowane gitarowymi zróżnicowanymi zagrywkami, by po chwili zmienić ten układ i do gitarowych motywów przewodnich włączyć syntezatorowe podkłady. Idealnie do tego opisu pasuje jedyny instrumentalny utwór na płycie – tytułowy The Awakening. Na słowa uznania zasługują tu płynne, mistrzowskie operowanie klimatem oraz sterowanie przestrzenią, co daje poczucie najbardziej chyba przepastnej na całej płycie melancholii, którą nieznacznie tylko zaburza ożywienie wywołane aktywniejszą perkusją. Klawisze odgrywają główną rolę także w Still far to go, zamykającym zestaw. Wpływ na to ma niewątpliwie użycie syntezatora Mooga, dzięki któremu uzyskano większą głębię dźwięku. Towarzyszą temu rozmarzony wokal z udaną linią melodyczną oraz liczne aranżacyjne szczegóły. Na koniec otrzymujemy jeszcze rozbudowany instrumentalny finał, ponownie z dominacją klawiszowych pasaży i gitarą pląsającą gdzieś w tle. Ciekawe są te syntezatorowe zapętlenia, często podane w sposób, za sprawą którego sugestywnie można naśladować dźwięki gitary.
I taka jest ta płyta. Zasadniczo poszczególne kompozycje zbudowano podobnie. Niemal wszystkie są oparte na porównywalnych patentach i tożsamych rozwiązaniach strukturalnych. Wokal raczej jednostajny, choć miejscami natchniony, wkomponowuje się idealnie w muzyczną treść. Poszczególne kawałki, utrzymane w stonowanym i niezbyt śpiesznym rytmie, nabierają, od czasu do czasu, kolorytu wskutek przyśpieszeń wywołanych raz zadziornym riffem, a czasem żywszą perkusją. Wszystko to już co prawda słyszeliśmy i ciągle słyszymy w odsłonie tej czy innej kapeli. Ważne jest jednak to, że godzinne spotkanie z recenzowanym krążkiem mija naprawdę szybko i nie czuje się przy nim znużenia.