W tym roku, a dokładniej szóstego grudnia, mija piąta rocznica powstania internetowego radia rockserwis.fm, dedykowanego dla wyborowych i wyrafinowanych słuchaczy o wrażliwym uchu i niebanalnych zamiłowaniach muzycznych. To pewnie też źródło inspiracji dla miłośników ambitnych dźwięków oraz wiedzy o nowych, wartych zapamiętania zespołach z różnych gatunkowo szuflad. Nie bez kozery zaczynam od powyższej krótkiej konstatacji, gdyż po raz kolejny ten eter radiowej przestrzeni zafundował mi przyjemność odkrycia nowej grupy, która skutecznie zawładnęła moją muzyczną wrażliwą duszą i której losy zaczynam śledzić z dużą uwagą.
Chodzi o francuską, stosunkowo niedługo działającą formację Lloyd, która w tym roku wydała swoją trzecią płytę Black haze, stanowiącą tak naprawdę pierwszy pełnowymiarowy album. Poprzednie dwa wydawnictwa zawierały w sobie po kilka utworów o niezbyt długim łącznym czasie trwania i nie wiem nawet czy zdołały ujrzeć światło dzienne na srebrnym krążku. Zresztą o samej kapeli trudno znaleźć w necie wiele informacji, poza oszczędną własną stroną internetową w języku francuskim oraz podstawowymi danymi o zespole na platformie Bandcamp. Tak czy inaczej, zapoznając się pobieżnie ze starszym materiałem, a wnikliwie za to poświęcając się zgłębianiu tajników najnowszej propozycji Francuzów pierwszy wniosek nasunął mi się sam: muzycy wkroczyli na głęboką wodę, postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę i dokonali wyraźnego postępu, robiąc daleki skok w muzyczną jakość.
Zespół ten to rodzinne przedsięwzięcie. Tworzą go trzej bracia: Alexis Lloyd, charyzmatyczny wokalista o charakterystycznej barwie głosu, autor tekstów i współtwórca muzyki, a przy tym chwytający za wszelkie gitary słyszalne na płycie, Loris Lloyd, współkompozytor odpowiedzialny za organy Hammonda, instrumenty klawiszowe, w tym piękne partie żywego pianina oraz Antoine Lloyd, maczający palce przy powstaniu utworu Lust for dreams i grający na perkusji. Są jeszcze goście, którzy głównie udzielają się w dodatkowych partiach basu. Trudno jednoznacznie zaklasyfikować, a tym bardziej zaszufladkować muzyczną zawartość albumu. Jest na nim naprawdę spora dawka eklektyzmu i mieszania się rożnych gatunków (od progrocka, którego najwięcej usłyszymy w najdłuższych kompozycjach, w szczególności Dreams overture, Black haze, Prince of clouds czy Delirium, przez krótsze często przebojowe formy rockowych piosenek jak chociażby Wild trip, Anger, Blame me, po skoczne by nie powiedzieć dyskotekowe formy, czego najlepszym przykładem jest utwór Not a dreamer; znajdziemy tu także króciutkie minimalistyczne choć klimatyczne i wokalne figury jak w The fall i ciekawy instrumentalny Lust for dreams). Ta mieszanka wybuchowa może z początku trochę razić i przyprawiać miejscami o zawrót głowy, jak również powodować pewien dyskomfort w odbiorze, potęgowany licznymi zmianami nastroju i ogólnego klimatu. Niemniej jednak cierpliwe doświadczanie płyty i próba jej okiełznania w całości niesie w tym względzie po jakimś czasie ukojenie, a poszczególne klocki tej chaotycznej na pozór układanki znajdują swoje miejsce w szyku.
Francuzi są jednak konsekwentni. Skoro proponują słuchaczom znaczną rozpiętość stylistyczną dbają również o przekaz, czego świadectwem może być co najmniej kilka wartych odnotowania elementów. Pierwszy to zgrabne powiązanie krótkich i dłuższych form wraz z rozmieszczeniem ich na płycie, w czym panowie wypadają bardzo przekonująco. Wymienność taka też mogłaby na pierwszy rzut ucha burzyć ogólną ocenę, zwłaszcza jeśli skonfrontujemy mocarny i mroczny z piękną partią pianina Black haze z następującym po nim skocznym, niemal w rytmie disco, rozbawionym Not a dreamer, ale tak jak już wyżej wspomniałem wrażenie to, przynajmniej u mnie, rozpływa się we mgle ustępując miejsca szacunkowi dla zespołu, że tak wdzięcznie potrafił połączyć skrajne żywioły. Podobnym zestawieniem mogą być dwa zamykające płytę kawałki, krótszy i bardziej zwarty, energetyczny I leave z opus magnum albumu – Delirium, o którym jednak należy się odrębnie kilka słów. Druga sprawa to skuteczne pogodzenie współistnienia, czasem w obrębie jednego utworu, bogatej gamy nastrojów, począwszy od patosu, klasycyzującego wyrafinowania, zwłaszcza w partiach pianina, przez mocne zagęszczone faktury w progrockowym sosie, po przebojowość i zwykłą rockową wirtuozerię instrumentalistów. Zwłaszcza w dłuższych utworach dominuje artrockowa różnorodność, instrumentalne gęstwiny i bardzo charakterystyczna wymienność partii solowych (raz doświadczamy dominacji i przepychu tkanych pięknem pianina pejzaży, by zaraz potem usłyszeć krótkie, ale mięsiste, surowe i brudne gitarowe wkłady, które trudno nawet nazwać klasycznymi solówkami). Kolejna rzecz potwierdzająca kunszt muzyków to kompletny brak nudy czy wyprania emocji. Ta płyta to wulkan różnorodności nastrojów, czuć w niej radość grania i taką pozytywną beztroskę, a jednocześnie nie sposób zaprzeczyć, żeby brakowało w niej charakterystycznego, mrocznego klimatu, czy niepokoju. Większość elementów, czy to partia wokalna, czy instrumentalna, powaga czy też zabawa formą, podane są w odpowiedniej dawce, co pozwala się zachwycić i nie odczuwać przy tym przesytu, a wręcz przeciwnie, poczuć lekki niedosyt, co wydaje się w tym wszystkim chyba najważniejsze. Myślę, że klamry tej płyty w postaci otwierającego ją ponad dziewięciominutowego Dreams overture i zamykającego ponad ośmiominutowego Delirium są tego najlepszym potwierdzeniem. Można jeszcze do tego duetu dodać wcale nie gorszy, też trwający prawie siedem minut Prince of clouds z przebojowym refrenem i chwytającą za serce melodią, wzbogaconą o kolejną niezapomnianą i robiącą duże wrażenie partią pianina. W ogóle bogactwo melodyczne tego wydawnictwa to kolejny już, niezwykle istotny element tej fascynującej francuskiej muzycznej układanki i jej atut. Wielki podziw należy się muzykom za wyraziste melodie prawie w każdym utworze, za niebywałą lekkość w ich kreowaniu, czemu wydatnie pomaga ekspresyjny wokal Alexisa Lloyd`a idealnie wkomponowujący się w muzyczny przekaz.
Kwintesencją i podsumowaniem tego co najlepsze muzycznie na recenzowanym wydawnictwie zespół zamieścił w zamykającym płytę Delirium. Jest tu wszystko, piękna melodia, mroczny ale i emocjonalny klimat budowany w dużej mierze wokalnymi umiejętnościami frontmana, wspaniałe partie pianina (otwierające utwór oraz rozwijające go w dalszej części, począwszy od końcowych fragmentów piątej minuty) oraz następująca po nich płynnie solowa partia gitarowa trwająca tyle ile trzeba.
Dużą uwagę zespół przyłożył też do warstwy literackiej albumu. Nie ma niestety we wkładce do płyty tekstów utworów, ale z jednego wywiadu z członkami grupy jaki udało mi się znaleźć wynika, że w tym przypadku celem było opowiedzenie historii w jedenastu odcinkach, której treść różniłaby się w zależności od tego w jakiej kolejności odsłuchiwane byłyby poszczególne utwory. Zajęło to grupie więcej czasu niż w dotychczas tworzonym materiale, zwłaszcza w kontekście pogodzenia faktu, by teksty mogły prezentować dwie różne opowieści, a jednocześnie by każda z piosenek mogła stanowić odrębny temat. Tak czy inaczej liryki, wedle wyjaśnień autorów, w każdym przypadku w jakim są interpretowane traktują o walce i bronieniu się przed realizacją naszych marzeń i pragnień, ale także o uzależnieniach, poczuciu winy i związanym z tym szaleństwie.
Duży pokład i powiew świeżości. Naprawdę świetna, wciągająca płyta.