Na zespół Beyond the Event Horizon natrafiłem w sieci zupełnie przypadkowo, kiedy akurat słuchałem sobie jakiegoś internetowego radyjka, innego niż rockserwis.fm. Dobiegające mnie intrygujące dźwięki, tak lubianej przeze mnie muzyki instrumentalnej, wzmogły moją uwagę i ciekawość, a gdy sprawdziłem kto jest za nie odpowiedzialny, napięcie wzrosło. Nieczęsto bowiem zdarza się tak, by zarówno sama muzyka, jak i nazwa tworzącego ją zespołu - frapowały razem ze zdwojoną siłą i stanowiły obie jednocześnie inspirację, by wsłuchać się bardziej. Ewidentne odniesienia do Kosmosu, tkwiące immanentnie w nazwie grupy, rozwinięte jeszcze w tytułach poszczególnych utworów zrobiły swoje i powiało głęboką nadzieją na kolejne ciekawe odkrycie. Nie myliłem się i śmiało teraz mogę dodać ten polski kwartet (Adam Kowalka – gitary, Paweł Michałowski – perkusja, Maciej Hildebrandt – bas, Tytus Adamczewski – klawisze) do panteonu moich gwiazd rockowego grania bez wokalu.
Co najważniejsze jednak, szacunek musi budzić styl i sposób, w jaki grupa prezentuje nam swoją twórczość. Nie dość, że radzi sobie dzielnie z kreowaniem wyrazistych melodii na gruncie dosyć nieprzyjaznym, gdzie brak wokalu stanowi niewątpliwą ku temu przeszkodę, to jeszcze jej artystyczna wizja muzyki instrumentalnej nie pozwala na wyraźne skategoryzowanie, czy zakwalifikowanie do konkretnego gatunku. Nie jest to czysty: ani post rock, ani post metal, ani space rock, ani tym bardziej stoner. Najbardziej uczciwie byłoby określić muzykę, jaką słyszymy na Leaving the 3rd dimenison, jako po prostu BTEH-rock, z czym niewątpliwie zgodziliby się członkowie grupy, którzy sami, wedle opowieści Tytusa Adamczewskiego odpowiedzialnego za instrumenty klawiszowe, ukuli kiedyś określenie na swoją twórczość – „beyond instrumental rock”. Dużo w tym racji, gdyż to jest po prostu rock instrumentalny – zbiór różnorodnych cech i atrybutów, które nie zawężają muzycznego przesłania do jednej wizji gatunkowej. I świetnie, bo dzięki temu wielość wpływów i mieszanka różnych dźwiękowych baśni nadaje temu wydawnictwu dużej świeżości i przestrzenności. Niewątpliwie najbliżej poznaniakom do klasycznego post rocka, ale wypada przy tym odnotować wyraźne wyłomy spod sztampowych rozwiązań wspomnianego gatunku. W poszczególnych utworach brak przede wszystkim powtarzalności w budowaniu nastroju i klimatu na tych samych ciągle fundamentach, muzyka nie nudzi, nie doświadczamy ciągłych ścian gitarowych dźwięków (nieznacznie tylko zmienianych w poszczególnych kompozycjach), co można było jeszcze odczuć na pierwszych dwóch płytach – Horizon i Far, a instrumenty klawiszowe nie wgryzają się w uszy wygrywanym ciągle - jak się zaczyna wydawać po kilku przesłuchaniach - tym samym motywem. I tu dochodzimy chyba do kwestii najważniejszej – do budowania klimatu całej płyty i odpowiedzialności za wyrazistość melodii, obecnej w każdym niemal kawałku. To wszystko zawdzięczamy właśnie bogatym brzmieniom klawiszy i różnorodności wydobywanych z nich dźwięków, zarówno pasaży jak i misternie budowanych teł. Drugim zaś elementem, decydującym o sile tego wydawnictwa jest wyeksponowana na pierwszym planie sekcja rytmiczna, zwłaszcza jej perkusyjny element, która daje podkład pod rozsiane niemal wszędzie gitarowe riffy. Jednakże dominacja perkusji, basu i klawiszy właśnie powoduje, że te riffy, słyszalne rzecz jasna, są gdzieś schowane, nie grają „pierwszych skrzypiec” i nie są w tej całej układance najważniejszym elementem, zwłaszcza gdy chodzi o tkanie melodii. Nie słychać może jeszcze tego tak wyraźnie w otwierającym album Dark matter, gdzie wszystkie elementy rockowego rzemiosła są obecne w niemal równym stopniu, choć klawiszowe tła nie są jeszcze aż tak wyraźne. Tu akurat niepokój i grozę (kosmicznej ciemnej materii, a jakże!) buduje pulsacyjny rytm z uwydatnioną w dalszej części perkusją, przez którą próbują wydostać się gitarowe riffy. W Deep z kolei, syntezatory biorą już górę i w pełni odpowiadają za nastrój i piękną melodię. Wytworzona przez nie głębia płynnie przechodzi w gitarowe rozwiniecie, a wszystko kończy perkusyjne przyspieszenie. Im dalej w las, co raz większy prym wiodą elektronika i klawisze, stanowiąc niezwykle przestrzenne i urodzajne podłoże do rożnych eksperymentów, słyszalnych choćby w Together, czy tytułowym bardzo kosmicznym Leaving the 3rd dimension. Na szczególne uznanie i wyróżnienie właśnie w kontekście największego podobieństwa do nieziemskiej atmosfery zasługują Away from home oraz Inverted sunrise, w czasie których naprawdę można dać się ponieść na elektroniczno-syntezatorowych podkładach, opuścić znane nam trzy wymiary przestrzeni i otrzeć się o wiejącą grozą kosmiczną pustkę i tajemnicę. Żadna gęstwina space rockowych zapętleń nie dała mi tyle tego typu skojarzeń, co wspomniane tematy naszego rodzimego BTEH. Zwłaszcza ten drugi z wymienionych tematów jest tu wyjątkowy. Posiada duży ładunek emocji, a obecna w nim melodia, dosyć delikatna i oszczędna, jest za to bardzo wyrazista. W Away from home powracają jeszcze czystsze partie gitarowe z mięsistymi riffami, niemniej jednak takich klasycznych gitarowych pejzaży, których można byłoby się spodziewać w tego typu muzyce jest niewiele. Jako wielki miłośnik takowych, gdy słucham Leaving the 3rd dimension, ich dający się usłyszeć brak w ogóle mi nie przeszkadza. Trochę odmiany przynosi za to New chapter, w którym mniej jest przestrzeni na korzyść większego zagęszczenia, a zespołowi najbliżej w tym miejscu do progmetalowopostrockowej stylistyki.
Dodatkowego znaczenia, godnego jeszcze większego uznania dla zespołu nabiera fakt, że w procesie tworzenia muzyki na najnowszą płytę, to nie koncept wyprzedził artystyczną zawartość krążka, a stworzone dźwięki zdeterminowały tytuł płyty i związane z nią konotacje. Oddaję głos członkowi zespołu Tytusowi Adamczewskiemu: „Podczas tworzenia nowej płyty zaczęliśmy jednak od muzyki, a z tego wyszedł jakiś cały koncept płyty, gdzie ubraliśmy to w słowa (tytuły) i grafikę. Raczej było tak, że to elementy nie muzyczne zostały dopasowane do muzyki a nie odwrotnie. Z uwagi na to, że naszą muzykę w dużej mierze tworzą klawisze, nadając ten kosmiczny klimat, dopasowaliśmy to do naszego wyobrażenia o tym, co chcemy przekazać przez tę płytę: że opuszczamy nasze dotychczasowe miejsce i ruszamy dalej. Dosłownie i w przenośni, bo w rzeczywistości dużo się u nas zmieniło w zespole i to też chcieliśmy zaakcentować”. Zafascynowany wszechświatem i jego tajemnicą myślę, że mamy tu do czynienia nie tylko z muzyką o kosmosie, ale także z „kosmosem o muzyce”, gdzie oba te wyjątkowe „światy” są sobie równe. Niech to przejście, o którym mowa, będzie przede wszystkim bezpieczną drogą pełną pomysłów do kontynuowania artystycznego rozwoju, a nie przekroczeniem horyzontu zdarzeń w czarnej dziurze, za którym nikt i nic nie wie, co nas może spotkać.
Pewnie prędzej czy później i tak natknąłbym się na niektóre tematy z recenzowanego dzieła. Cieszę się jednak, że nastąpiło to już teraz, gdyż wszystkim tym atrybutom, jakie starałem się opisać w niniejszym tekście, towarzyszą też głębokie emocje i podziw nad stylem, w jaki udało się je we mnie wywołać. Tym samym myślę, że przynajmniej w odniesieniu do jednostkowego słuchacza zespół osiągnął swój cel – płyta nie przejdzie obok mnie obojętnie, a wrażenia jakie wywołuje i pewnie będzie potęgować należą do tych z gatunku niezwykłych. Najgorzej jest wszak chyba wtedy, gdy owoc wysiłku twórczego nie wywołuje żadnych reakcji, o co nie jest tak wcale trudno we współczesnym świecie, w dobie przewagi ilości nad jakością. Sam Tytus Adamczewski wydaje się być tego samego zdania, gdy pisze, że dla niego samego najważniejsza jest muzyka i to ta, którą sami, jako zespół, tworzą, a która trafia potem w ręce słuchaczy. I dodaje, zapytany o wrażenia z procesu tworzenia albumu: „Wiem, że te wszystkie rzeczy na około są istotne, ale ja czuję, że najważniejsze jest to, żeby słuchając tej muzyki słuchacz nie był obojętny. Żeby albo stwierdził, że to dobre albo złe. A nie, że po prostu nic nie czuje i nic nie powie; i chciałbym, żeby nasza muzyka, nasza ostatnia płyta wzbudzała po prostu emocje”. Mam nadzieję, że ten tekst świadczy o tym, że tak właśnie jest.
Doprawdy nie jest łatwo wskazać grupy, na których muzycy z „Horizon” by się wzorowali, trudno jest, przynajmniej dla zwykłego słuchacza takiego jak ja, wskazać ewidentne zapożyczenia czy nawiązania do innych kolegów po fachu. Jest to płyta niewątpliwie nietuzinkowa i godna głębszego poznania, zwłaszcza dla tych, którzy skreślili już klasyczny post rock z jakichkolwiek szans na zaprezentowanie czegoś atrakcyjnego. Niniejszy album nie nadaje się co prawda do tak kategorycznego zaszufladkowania, o czym wyżej, ale może właśnie na tym cała ta zabawa polega. Tak jak ostatnie płyty Mono, czy naszego rodzimego Tides from nebula dały nadzieje na to, że ten hermetyczny gatunek nosi w sobie jeszcze pokłady, by wycisnąć z niego całkiem nową jakość, tak „Opuszczenie trzeciego wymiaru” przez poznaniaków przyłoży się wydatnie do kontynuacji procesu odświeżania zatęchłej formuły, w ten czy inny sposób. A może o najnowszym albumie muzyków z BTEH będzie się za jakiś czas mówić, że był pionierski w podwalinach pod rozwój jakiegoś całkiem nowego jeszcze podgatunku? Pożyjemy, zobaczymy…