Chciałbym zacząć tę recenzję nietypowo, bo od puenty, która i tak jeszcze raz pojawi się na końcu. Bo pierwsza refleksja, która mi się nasuwa i ciśnie na usta, to pozbawiona już wszelkich wątpliwości konstatacja, iż teraz po kilku czy kilkunastu przesłuchaniach recenzowanego wydawnictwa jestem w stanie z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że zespół Gazpacho nagrał najlepszy w swym dorobku album, jeszcze lepszy od dwóch poprzedników, które już i tak ocierały się o poziom geniuszu. I dodam brutalnie, że pierwsze przesłuchanie nie robi żadnego właściwie wrażenia, ot takie tam różne dźwięki, plumkanie. Ale na tym właśnie polega magia tej muzyki, pełna tajemniczości i zagadkowości nawet przy setnym przesłuchaniu, której klimat, potęga, piękno i wpływ na duszę człowieka może ujawnić się dopiero z czasem, ale jak już chwyci, to nigdy nie puści. Już nie powtórzyłem tego samego błędu, gdy po sięgnięciu po płytę Tick Tock, od której zacząłem poznawanie zespołu, odłożyłem ją na półkę bo nie "zrobiła" na mnie dużego wrażenia po pierwszym przesłuchaniu. I to był największy błąd muzyczny mojego życia, z którym ciężko przyszło mi się oswoić, gdyż straciłem w ten sposób wiele tygodni, które mogłem wykorzystać na dostarczenie moim zmysłom dźwięków, przy których tworzeniu musiał uczestniczyć sam Bóg.
Nie będę nawet ukrywać, że nie jestem jakimś szczególnym znawcą muzyki w sensie pojęcia warsztatowego rzemiosła, nie jestem nawet w stanie mniej lub bardziej profesjonalnie opisać muzyki, zrecenzować jej w sposób błyskotliwie techniczny, jak rasowy recenzent znający się na rzeczy i tajnikach komponowania; ciężko byłoby mi też wyłowić i nazwać poszczególne rodzaje instrumentów, jakie można usłyszeć na płycie, poza tymi rzecz jasna „oczywistymi”. Ale nie o to przecież chodzi, to pozostawię bardziej kompetentnym w tej dziedzinie. Ja mogę jedynie oddać w słowach, co i tak nie należy do łatwych zadań, to co czuje moje serce po zetknięciu się z ciężarem artystycznym recenzowanej płyty, tego arcydzieła. Właśnie, to wydawało się być czymś niemożliwym, a na pewno musiało budzić wątpliwości czy przynajmniej niepokój, gdy po cudownej i niepowtarzalnej płycie Tick Tock, którą zespół ugruntował swoje miano atmosferycznej, klimatycznej i uduchowionej grupy, wypuścił w eter wiadomość o planowanym nowym albumie, który miał się ukazać w niewiele ponad rok od poprzedniego, przypomnijmy wybitnego dzieła. Czy ustawienie poprzeczki poprzednim wydawnictwem tak wysoko, gdy jeszcze nie do końca ochłonęły wszystkie emocje po jego wydaniu i nie milkły komentarze, mogło spowodować, iż zespół w takich warunkach będzie w stanie pójść za ciosem i stworzyć coś przynajmniej „porównywalnego” z poprzednikiem, którego wielki cień zaczynał górować nad premierową muzyką od samego pojawienia się informacji o szykującym się nowym krążku, chociażby przez wzgląd na to, iż koncepcyjnie nawiązywać miał do płyty Tick Tock?
W prostych i krótkich słowach śmiem twierdzić, że ten album przerósł swojego poprzednika. Słuchając tej muzyki, poznając ją dogłębnie, obejmując ją duszą wrażliwą na muzyczne piękno, człowiek (czytaj autor niniejszego tekstu) za każdym razem przechodzi na drugą stronę lustra, do innego świata nie z tej bajki, pełnego oniryzmu, i czuje się jakby był niesiony na lekko falującej powierzchni krystalicznie czystej wody, prowadzącej go samoczynnie siłą natury tam, gdzie nic innego poza muzyką się nie liczy i nic nie ma, bo wszystko co mogłoby tam być musiałoby zostać brutalnie wyproszone poza horyzont ludzkiej percepcji. To istne obcowanie z baśniową rzeczywistością, pełną jakiejś niezrozumiałej trwogi i niepokoju, ale takiego metafizycznego, który nakręca człowieka do działania, do uwrażliwiania się na świat zewnętrzny, co pozwala pomyśleć, że właśnie wśród takich dźwięków i wśród takiego świata zbudowanego z tychże dźwięków żyją aniołowie i gdzie nic złego spotkać go nie może.
Nie chcę nic pisać na temat poszczególnych utworów, gdyż ten album wymyka się jakimkolwiek technicznym ocenom, a rozkładanie go na czynniki pierwsze jest bezczeszczeniem geniuszu. Ta muzyka po prostu ma płynąć, a głos Jana Henrika Ohme, jak zwykle piękny, dostojny i pełen emocji, dla którego opisu nie ma właściwych słów, nie pozwala nam zapomnieć, że jest to dzieło człowieka, a nie jakiejś nadprzyrodzonej istoty chcącej pozwolić śmiertelnikowi dotknąć absolutu. Warto jedynie odnotować, iż nie ma na tej płycie żadnego zbędnego i niepotrzebnego dźwięku, którego obecność psułaby odbiór całości. Wszystko jest na swoim miejscu, elementy zwolnienia przeplatają się i łagodnie przechodzą w partie żywsze, gdzie poprzez ścianę dźwięku główny bohater wykrzykuje swoje refleksje i emocje towarzyszące mu w chwili nieludzkiego osamotnienia. I to wszystko podane na półmiskach ze szczerego muzycznego złota, z których konsumpcja pozwala nam empatycznie wczuć się w to, co taki człowiek musi przeżywać. Muzyka nie jest powtarzalna ani wtórna, żaden motyw się nie przedłuża i żadnego nie jest za mało, no może poza kilkoma naprawdę przepięknymi gitarowymi momentami, które jeszcze bardziej przyczyniają się do budowania nastroju, zwłaszcza w utworach Vera i Snail i które to motywy za szybko się kończą. Zresztą to właśnie w tych kawałkach, dłuższych na płycie, kunszt i maestria zespołu pozwalają na rozwinięcie skrzydeł; tam jest wszystko i za każdym razem co innego. Na uwagę zasługuje także niezwykłe bogactwo aranżacyjne, obecność różnych muzycznych smaczków, pojedynczych drobnych dźwięków, które pojawiają się na chwilę, by zaraz zniknąć w magii kolejnego muzycznego chwytu; spróbujcie wyłowić choć dwa takie momenty, na przykład w utworze czwartym Snail, który pojawia się mniej więcej w okolicach pierwszej minuty i dwudziestej trzeciej, czwartej sekundy, czy też w utworze Splendid isolation, począwszy od czwartej minuty, po absolutną kulminację w piątej minucie i dwudziestej drugiej sekundzie. To jeszcze bardziej buduje nastrój i wzmaga aurę tajemniczości. To o co może wołać spragniona uniesień dusza słuchacza to jedynie zbyt mała ilość partii instrumentalnych, ale te które nam zespół serwuje wynagrodzą chyba każdego wybrednego entuzjastę kosmicznych dźwięków; no i oczywiście głos, który można traktować jako odrębny instrument, wzbogacający jeszcze bardziej tę muzykę. Pomimo zwrócenia przeze mnie uwagi na utwory dłuższe, to grzechem byłoby nie wspomnieć choć słowa o pozostałych. A te krótsze kawałki, trwające niewiele ponad trzy minuty to przykład jak muzyka art rockowa może być oszczędna w czasie do granic bólu, a jednocześnie jest w stanie wykrzesać z tych chwil tyle emocji i treści, których czasem bez skutku można poszukiwać w kilkunastominutowych epopejach. Pozostają jeszcze trzy miniatury instrumentalne, stanowiące próbę stworzenia mszy dla greckiej bogini Atropos, które niezwykle celnie wkomponowują się w całość, stanowiąc swego rodzaju wyciszenia pomiędzy pozostałymi etapami opowiadanej historii samotnika z wyboru; wprowadzają niejako w klimat i go potęgują, utrwalają. I dlatego też te pięćdziesiąt dziewięć minut z kawałkiem przemija tak szybko jak mała iskierka nad ogniskiem i ciągle trzeba brać pilota do ręki albo wstawać z fotela, by znowu nacisnąć przycisk play, bo chce się ciągle i jeszcze, i jeszcze......