Szybko uwinęli się panowie z Gazpacho z następcą wydanego w ubiegłym roku Demona. Przyznam otwarcie, że ten niezbyt długi czas oczekiwania na ich nowe dźwięki oraz pierwszy z nimi kontakt nie zbudowały we mnie zbyt pozytywnego obrazu płyty. Ot… jakieś odrzuty z sesji Demona, kolejny koncept i do tego mocno „przegadany” przez Jana Henrika Ohme tym snującym się z wolna manierycznym już wokalem. Z drugiej strony, przypomniałem sobie o poprzednim krążku, który też na początku mnie „odrzucił”, by kilkanaście przesłuchań później rozkochać w sobie miłością dozgonną.
Jednym słowem, postanowiłem dać czas sobie i… jemu. I opłaciło się. Dziś już wiem, że jest kolejnym wyjątkowym albumem Norwegów. Do Demona przekonały mnie koncerty, do Moloka mam już słabość, mimo że ich pierwsze występy z tym materiałem dopiero za parę dni. Bo Molok jest ich kolejnym krążkiem, który potrzebuje cierpliwości i czasu. Z pozoru nieprzystępny, oddaje z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Ok. Jego muzyczna stylistyka, a nawet sama struktura, ewidentnie nawiązują do Demona, który według mnie był u nich otwarciem nowego rozdziału. Panowie nie stawiają już na tak wyraziste oraz dosyć proste w konstrukcji piękności jak klasyczny już Winter is Never, lecz dozują niezwykłe momenty ukrywając je czasami w bardzo krótkich formach, czy to granych na skrzypcach, czy w majestatycznych partiach chóralnych. Trzeba sobie od razu powiedzieć, że podobnie jak na Demonie, cała narracja muzyczna podporządkowana jest literackiemu konceptowi. Tym razem to historia człowieka, który w latach dwudziestych XX wieku, wychodząc z założenia, iż mając odpowiednią ilość informacji można obliczyć przeszłość i przyszłość, tworzy maszynę o imieniu Molok. Wzorując się na biblijnym potworze Molochu pożerającym składane mu w ofierze dzieci (co ciekawe, średniowieczna demonologia uznaje Molocha za jednego z… demonów), jego maszyna ma pożerać liczby. Po uruchomieniu maszyna zamienia się w inteligentną formę i… Cóż, sporo tu symboliki, odniesień do nauki, historii, roli Boga, religii.
Wróćmy do samej muzyki. Nie jest jej dużo. Osiem kompozycji i tylko winylowe trzy kwadranse. Już otwierający całość Park Bench wiele mówi z jaką materią będziemy obcować. Od początku jest mrocznie, ascetycznie, a bębny zyskują etnicznego posmaku. Wkrótce pojawiają się delikatne dźwięki skrzypiec Mikaela Krømera, niedługo potem monumentalne partie chóru. Robi się magicznie. Połączenie muzycznego minimalizmu z pełną aranżacyjnych smaczków konstrukcją budzi szacunek. Ten klimat podtrzymuje następny The Master's Voice, jednak kolejny, najkrótszy na płycie, Bela Kiss jest totalną odskocznią od dosyć onirycznego początku i oczywistym nawiązaniem do The Wizard Of Altai Mountain z Demona. Także tu bowiem artyści flirtują ze skocznym rytmem i bałkańskim folklorem, a pomaga im w tym, podobnie jak we wspomnianym The Wizard Of Altai Mountain, znany norweski akordeonista Stian Carstensen. Czwarty w kolejności Know Your Time słusznie został wybrany do promocji krążka. Jest naprawdę chwytliwy i w drugiej części ma wyraziste solo gitarowe w iście progresywnym stylu. Sama kompozycja może stać się w ciągu najbliższych kilku lat obowiązkowym punktem ich koncertów. Choir Of Ancestors znów zachwyca melodyką i delikatnymi żeńskimi wokalizami. Czymś odmiennym dla nich jest ABC. W utworze muzycy skontrastowali nerwową, rozedrganą rytmicznie zwrotkę z rozleniwiającym, przynoszącym ukojenie refrenem położonym na głębokim klawiszowym tle, troszkę w stylu lat… 80 – tych. Różnorodności ciąg dalszy mamy w instrumentalnym Algorithm czerpiącym z ducha world music. Warto jeszcze zwrócić uwagę na najdłuższy w zestawie Molok Rising. Może nie mój ukochany, jednak intrygujący udziałem muzyka i archeologa Gjermunda Kolltveita grającego na rekonstrukcjach instrumentów z epoki kamienia. No a poza tym w jego zakończeniu pojawia się kod – krótki dźwięk, który może ponoć doprowadzić do… zniszczenia wszechświata.
Znakomity album. Jeden z moich faworytów w tegorocznych podsumowaniach muzycznych.