Ponarzekałem na wydany w 2012 roku March of Ghosts. Przewidywalny i niewiele wnoszący do ich twórczości. Niewiele też w związku z tym oczekiwałem od najnowszego dziecka Norwegów. I tu się zaskoczyłem. Bo choć pierwsze wrażenie z premierowego odsłuchu Demona wcale nie zwalało z nóg, to kolejne z nim kontakty czyniły jego obraz coraz bardziej intrygującym. Mieli rację członkowie Gazpacho określając go najbardziej skomplikowanym i najdziwniejszym albumem w ich karierze. Bo Demon wchodzi naprawdę powoli a słuchacz nasiąka jego ulotnym pięknem po dłuższym i wnikliwym z nim obcowaniu.
W zasadzie pewne oczywistości pozostały. Po raz kolejny muzycy zdecydowali się na koncept album i to ponownie dotykający sił nadprzyrodzonych. Na March of Ghosts opowiadali o bohaterze spotykającym i wysłuchującym podczas jednej nocy opowieści przybyłych duchów, tu – na podstawie odnalezionego w Pradze manuskryptu - opowiadają o człowieku, który twierdził, że żył tysiące lat i poświęcił się poszukiwaniu źródła zła – demona, który ciągle nęka, kusi i doprowadza bohaterów do obłędu… Muzycznie też trzymają się filarów zbudowanych przez lata swojego grania. Wyrazisty nastrój i klimat podkreślony dźwiękową przestrzenią i atmosferycznością, charakterystyczny, niekiedy lekko zbolały i zawodzący wokal Jana-Henrika Ohme przypominający ten Steve’a Hogartha (zresztą w paru momentach na Demon usłyszymy i Marillion z okolic Somewhere Else, czy Happiness Is the Road) oraz ta szczególna niespieszność – oto elementy, które i tu usłyszymy.
A jednak na Demon Norwegowie idą do przodu, szukają jeszcze większej odmienności i tym samym wyrazistości. Ich muzyka staje się tu bardziej introwertyczna. Zawiera też zdecydowanie więcej kontrastów, które pozwalają żyć obok siebie dźwiękowemu minimalizmowi i ascetyczności z jednej i potężnym ścianom gitarowej siły z drugiej strony. Więcej tu zdecydowanie partii instrumentalnych, choć trzeba też powiedzieć, że gitara Jona Arne Vilbo ma chyba mniej do powiedzenia, niż na poprzednich albumach. Przede wszystkim jednak Gazpacho kombinuje z aranżacjami i brzmieniem. Mnóstwo tu bowiem smaczków, jak przetworzony wokal, chóry czy sample.
Demon w podstawowym wydaniu to tylko cztery kompozycje (w wersji Delux Edition dodano króciutki, niespełna czterominutowy, The Cage) i niewiele ponad trzy kwadranse muzyki. Muzyki urzekającej tym razem niezwykłymi partiami skrzypiec Mikaela Kromera, których naprawdę jest dużo (obie części I've Been Walking – polecam szczególnie piękne solo w drugiej części, dublujące się ładnie z podobną melodycznie partią pianina). Zaskakuje najkrótszy w zestawie The Wizard Of Altai Mountain, z dość niecodzienną dla nich rytmiką, podkreśloną dźwiękami, także Kromerowej, mandoliny. Fantastycznym skokiem w bok jest pomieszczony w drugiej części tej kompozycji popis Stiana Carstensena na akordeonie przywołujący bałkański folklor. Zamykający całość, najdłuższy, bo ponad osiemnastominutowy Death Room jest jednym z najambitniejszych ich dokonań w dotychczasowej historii. Balansujący jakby na granicy muzycznego eksperymentu, wielowątkowy, z królującym głębokim basem i dźwiękami mandoliny pachnącymi muzyką Kraju Kwitnącej Wiśni. Bardzo dobry album wciągający z każdym przesłuchaniem.