Islandia. Kraina wiecznego lodu, groźnych wulkanów, gęstego śniegu oraz wichur biorących w objęcia bezdroża, a także owiec, których jest więcej niż ludzkich istnień w tym małym kraju. To miraż i kocioł zarazem sprzecznych i tylko na pozór niezależnych od siebie żywiołów. W rzeczywistości jednak ten kolaż skrajnych przejawów sił natury współgra ze sobą w symbiotycznym uścisku, tworząc niepowtarzalną w skali całego globu mozaikę różnorodności, w której każdy szczegół ma swoje miejsce oraz ważną rolę do odegrania. Człowiek, wielka i jednocześnie krucha część tej harmonijnej układanki, jest zdany na to, by ukorzyć się przed majestatem przyrody, oddać jej palmę pierwszeństwa i dostosować się do reguł gry, jakie ona na tym obszarze tworzy. To właśnie tutaj jeszcze, odwrotnie niż w większości przypadków, rzeczywistość kształtuje ludzkie zachowania i zwyczaje oraz sposób bycia, a także wyznacza granice ludzkiej ingerencji w świat natury, tak bardzo dotknięty i obolały od bezrefleksyjnej agresji gatunku homo sapiens na unikatowe wartości, które nie są mu dane raz na zawsze.
Los był na tyle hojny i łaskawy, że umożliwił mi już dwukrotne doświadczanie tego kraju. Za każdym razem w innej odsłonie, ale zawsze pięknej i niezapomnianej. Podróżowanie na własną rękę po pustkowiu, z dala od wielkich skupisk ludzkich i związanego z tym zgiełku, a w bezpośredniej za to bliskości, niczym w majestatycznym i magicznym objęciu, dzikiej przyrody – jest czystą postacią piękna, niosącego bezinteresownie szczęście na wyciągnięcie ręki. Jedyne, czego można oczekiwać od obserwatora, to autentycznej pokory oraz wzajemnego zrozumienia i szacunku dla tego miejsca. Złowieszcze góry, pojawiające się znikąd pola zastygłej lawy, przytłaczające swym kolorytem i tajemnicą zapomniane jeziora, wijące się rwące potoki i rzeki, tu i ówdzie kończące swój bieg wodospadami, wypuszczającymi ze swych gardzieli tony krystalicznie czystej wody, lodowce oślepiające swym blaskiem głodne wrażeń oniemiałe oczy, i ta obecna w wielu miejscach ogłuszająca krzykiem cisza, która każe się zatrzymać i pozwolić ponieść się chwili – to wszystko stanowi sedno przytłaczającego człowieka majestatu, choć żadne chyba słowa ani zdjęcia w smartfonie nie oddadzą istoty rzeczy. Najpiękniejsze obrazy i wrażenia ma się wyłącznie we własnej głowie.
Dlatego też niemożliwym jest dla mnie, aby tworzona w tych okolicznościach muzyka była pozbawiona tej niewytłumaczalnej tajemnicy i oniryczności, nie wierzę także, że ezoteryka tego miejsca nie jest obecna w nutach, które piszą artyści wychowani w kołysce tego unikatowego krajobrazu, wciąż jeszcze nieskażonego bezmyślną – i to nie tylko turystyczną – ekspansją ludzkiego ego.
Ten tekst musi być jednak w minimalnym choć stopniu poświęcony muzyce, ale bez tego wstępu nie byłoby to możliwe. Zawsze bowiem, gdy ze źródeł o rockowych nowościach dowiaduję się o kolejnym (to jest, nie znanym mojemu zmysłowi słuchu) zespole, wywodzącym się z krainy ognia i lodu – doświadczam swoistego podniecenia, wypełniając się nadzieją, że wraz z dźwiękami, które popłyną z głośników, znów przeniosę się na daleką północ. Wzmagają się we mnie oczekiwania i nadzieje, że usłyszę coś co wkomponuje się płynnie w majestat tamtejszej przyrodniczej dzikości i odwzoruje właśnie to, co jest niepowtarzalne i zasługuje na bezwzględny szacunek, ukazując jednocześnie jak wciąż mały okazuje się na tym tle człowiek. Pamiętam, że dokładnie tak było w przypadku grupy Solstafir i jej całego albumu Otta, ze szczególnym uwzględnieniem utworu Dagmál, w którym, gdy przychodził fragment pomiędzy 3 minutą i 12 sekundą a 3 minutą i 50 sekundą, po prostu zaczynałem lewitować i teleportować się na pokryte szaro-sinymi gęstymi chmurami górskie szczyty Fiordów Zachodnich, na których wyobrażałem siebie, stojącego w porywach huraganowego wiatru z wyciągniętymi w górę ramionami i wykrzykującego wraz z wokalistą, nieznane mi skąd inąd, słowa piosenki. Dziwne trochę, ale nie musiałem się w ogóle wysilać, by czegoś takiego w sposób naturalny doświadczyć.
Tak samo stało się z zespołem Lucy in blue, który jest głównym bohaterem tego tekstu. No może przez wzgląd na, jakby nie było, inną muzyczną ofertę młodszych Islandczyków, pozwoliło mi to przenieść się w bardziej odmienny region ich ojczyzny, mianowicie w świat turkusowych brył lodowych na jeziorze Jökulsárlón oraz w baśniową i malowniczą krainę gładkich jak lustro tafli wód jeziora Mývatn. Zresztą gdziekolwiek by wylądował mój wehikuł miejsca, byłbym tak samo szczęśliwy i tak samo wdzięczny.
Panowie jako młodzi chłopcy poznali się w czasach gimnazjum i odkryli w sobie (konkretnie Matthias Hlifar, grający na basie i Arnaldur Ingi Jónsson, parający się klawiszami) muzyczne inklinacje*. Nietrudno stąd było do pomysłu na stworzenie rockowego bandu, brakowało jednak kolejnych instrumentalistów, więc następnym okazał się kolega Mattiego – gitarzysta Steini Gislason. Jako ostatni do rodzącej się grupy dołączył Kolbeinn Pórsson (perkusista), którego ponoć Matti wypatrzył grającego razem z Arnaldurem w popowej kapeli Unmusical Smooch Depot na jednym z islandzkich festiwali. I tak się zaczęło. Warto jeszcze wspomnieć o dosyć oryginalnym pomyśle na nazwę zespołu. Wszystko wzięło się od urlopu Steiniego, który wyjechał do Hiszpanii i zapewnił pozostałych muzyków, że czas ten, spędzony na plaży, spożytkuje miedzy innymi na poszukiwaniu odpowiedniej nazwy dla rodzącej się młodej grupy. Tak się jednak złożyło, że w tym właśnie okresie poznał utalentowanego gitarzystę flamenco, z którym spędził resztę wolnego czasu na zgłębianie tajników gitarowego rzemiosła, filozofując jednocześnie na temat znaczenia muzyki jako takiej, dla ludzkiej duszy. Nie dziwi więc, że zapomniało biedaczysko o zadaniu. Gdy wrócił po wakacjach do studia, koledzy ponoć dali mu wyraźnie do zrozumienia, że są lekko zirytowani ciągłym brakiem pomysłu na nazwę grupy. Z opresji uratował wszystkich Kalli, który spóźnił się na autobus w drodze do studia i postanowił trasę tę przebyć piechotą. Po drodze poznał kobietę, która także nie zdążyła na ten sam środek transportu i szła w tę samą stronę co on. Miała niebieskie włosy, a na imię Lucy. Koledzy podchwycili pomysł i napięcie momentalnie ustało.
In Flight to druga płyta zespołu. Krótki to album trwający czterdzieści minut, ale przepełniony za to piękną, pastelową i aksamitnie łagodną, w przeważającej mierze, muzyką, która zawsze pozostawia po zakończeniu niedosyt. Ale to, jak w wielu innych dziedzinach życia, jest wartością dodaną. Lepiej pięć, sześć mniejszych posiłków dziennie niż standardowe trzy obżarstwa, po których trudno przez jakiś czas spojrzeć z sympatią na jedzenie. Wpływy Pink Floyd są najbardziej obecne w muzyce Islandczyków, choć może już nie tak ostentacyjnie jak na debiucie, na którym zwłaszcza w utworze Senses można było odnieść nieodparte wrażenie, jakby to znowu Panowie Gilmour z Watersem postanowili nagrać na nowo Echoes, z dodatkowymi aranżacjami, ale bliskimi oryginałowi do bólu. Mnie osobiście takie odniesienia i zapożyczenia nigdy nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie, były zawsze źródłem głębokich uniesień i rodziły raczej sympatię do autorów niż gromkie słowa potępienia czy zarzutów o wtórność i żerowanie na klasykach. Na drugiej płycie już tak wyraźnych zapożyczeń nie ma, co nie oznacza że Panowie zmienili klimat. Po prostu go zagęścili i wzbogacili o bardziej autorskie pomysły, które zrodziły bardzo przekonujący muzyczny pejzaż, w którym obecne są zarówno pierwiastki psychodelii, zwłaszcza – co nie powinno dziwić - w krzykliwych partiach gitar, jak i elementy ambientowe, obecne w zasadzie w każdym utworze. Jest tu także, co warte podkreślenia, dużo przestrzeni, rozciągniętych w czasie muzycznych pasaży, które przy niewielkiej domieszce wokalu pozwalają tkać misterny klimacik i nastrój, a klawiszowe tła, które w wielu miejscach oddychają melotronowym, wydawać by się mogło, oniryzmem, dodają temu obrazowi bajkowej charakterystyki (taki zabieg może się udać jedynie wtedy, gdy to muzyka podporządkowuje sobie późniejszy tekst, a nie odwrotnie, za czym przemawia również brak standardowej budowy poszczególnych kompozycji na zasadzie zwrotka i refren; nawet w dwóch najbardziej rozbudowanych tematach – Reprise i In flight - podział ten zanika). Czasem też wydaje mi się, że słyszę ciągle obecność wyeksponowanego saksofonu, który wraz z gitarą prowadzącą zaplata meandry dźwiękowej struktury, choć to tylko zapewne wrażenie, gdyż użycie przez muzyków tego instrumentu nie jest nigdzie odnotowane. Są na tej płycie obecne także przeciwieństwa, ale nie psują one spójności całego materiału. Wystarczy zestawić ze sobą spokojnie rozlewający się w eterze Nuverandi ze pełnym energii Tempest, w którym klimat Crimsonowych połamańców jest słyszalny aż za dobrze. Podobne zestawienie można uczynić z Alight i Matricide, gdzie w tym pierwszym zespół pokazuje twarz górującego nad okolicą wschodzącego słońca nad lustrem spokojnej wody z uśpionym jeszcze wiatrem, podczas gdy w drugim prezentuje szorstkość gitarowych riffów, przypominających tym razem zachodzącą w porażce gwiazdę na tle groźnych chmur i poniewieranej podmuchami wichury tafli jeziora. Zresztą wrażenie to potęgowane jest tekstem utworu, poświęconym matce naturze i destrukcyjnemu wpływowi, jaki mamy na nią my, ludzie. To ona przecież dała nam życie i wszystko inne, co jest nam niezbędne do przetrwania, a my to w tak prostacki sposób ignorujemy, eksploatując do granic możliwości jej ograniczone przecież zasoby. Cieszy mnie to, że chociaż jeden utwór na tym albumie poświęcony został tym zagadnieniom, zwłaszcza w kontekście tego skąd pochodzą jego twórcy. Oni sami zresztą nie kryją, że otoczenie, w którym przyszło im tworzyć stanowi głęboką inspirację do poszukiwania nowych pomysłów. Wbrew możliwym sądom, więcej podatnego gruntu w tej materii leży nie w krótkim lecie, a w mrokach i mrozie islandzkiej zimy bez słońca, z ogarniającym zewsząd śniegiem, wichurami, śliskimi drogami wijącymi się serpentyną pośród górskich przepaści oraz mgłą, która rządzi porankami i wieczorami, a zawężając pole widzenia zachęca jednocześnie, by się w niej rozpłynąć.
Płytę otwiera składająca się dwóch części kompozycja Alight. Pierwsza to krótkie wokalne intro z przejmująca melodią i instrumentalnym zagęszczeniem prowadzącym do części drugiej, rozpoczynającej się perkusyjnym wstępem, po którym wchodzi żywszy fragment z udziałem wszystkich instrumentalistów i partią wokalną, rodem z wczesnych lat 70-tych. Na uwagę zasługuje także gitarowy, psychodeliczny jazgot w końcowej części, który przechodzi w jedną z dwóch najpiękniejszych części płyty – utwór Reprise. Niesiony na skrzydłach klawiszowego podkładu melodyczny motyw wokalu nie daje spokoju. Potem dochodzi jeszcze w połowie tematu subtelne pianino z wokalizą i wieńcząca całość wisienka na torcie w postaci przejmującej, krótkiej ale niezwykle emocjonalnej solówki gitarowej. Potem następują opisane już pobieżnie utwory: Matricide, Nuverandi i Tempest, w bardziej crimsonowskim stylu, zwłaszcza instrumentalna część tego pierwszego z dominującą gitarą. Następnie jest ewidentne wyciszenie, w którym bardzo dużo miejsca zostawiono gitarze basowej i instrumentom klawiszowym odpowiedzialnym za gwiezdną aurę drugiego z wymienionych kawałków. Trzeci, również w zasadzie instrumentalny to bardziej żwawy numer, w którym pojawia się znów, w charakterystyce dodatkowego instrumentu, wokaliza podobna do tej obecnej w Reprise. In flight z kolei – tytułowy temat - to obok Reprise drugi centralny punkt programu. Główny melodyczny motyw przewija się w akompaniamencie gitary przez cały utwór, tworząc zapadającą w pamięć aurę, potęgowaną czasem mocniejszą partią tegoż instrumentu, aż wreszcie przychodzi szósta minuta, w której znów odzywa się, znany z debiutu, floydowy klimacik, który towarzyszy nam już do końca wraz z ostatnią częścią wokalną opartą znów na głównej melodii z początku utworu. A ostatni na płycie On ground przypomina otwierający ją Alight pt. 1 i zgrabnie w ten sposób klamerką zamyka całość tego wyjątkowo udanego i przejmującego wydawnictwa.
Zacząłem ten tekst od opisu islandzkich krajobrazów w geście podziwu, uznania i wdzięczności, że takie miejsca są jeszcze na ziemi w XXI wieku. Być może to, czego jesteśmy świadkami obecnie i przez co wszyscy przechodzimy, nie wiedząc dokąd zmierzamy i w jakim miejscu i czasie ujrzymy kolejny spokojny już poranek – paradoksalnie przyczyni się do zachowania tych niepowtarzalnych atrybutów piękna, z jakich ten kraj słynie. Być może, skoro nie potrafiliśmy dotychczas sami z własnej woli zadbać o dobro wspólne jakim jest przyroda w ogólności, a które nas stworzyło i dało prawo uzurpowania sobie pozycji lidera we wszystkim, jednym z następstw kataklizmu, którego doświadcza aktualnie ludzkość i którego długofalowych efektów nikt jeszcze nie zna, będzie głęboki oddech ulgi natury, umęczonej brutalnym zawłaszczeniem przez chciwą rękę człowieka. A co do samej Islandii czas pokaże, czy będzie mi dane po raz kolejny tam pojechać, i móc w bezpiecznych objęciach piękna natury wyciszyć znów własne myśli spod jarzma - skąpanej w jazgocie gonitwy donikąd - codzienności.
* - Wszelkie informacje o zespole, w tym historia powstania i nazwy grupy oraz jej inspiracje pochodzą z prywatnego wywiadu, jaki przeprowadziłem z zespołem.