Ostatnio zespół Pendragon zdążył nas przyzwyczaić do wydawania kolejnych premierowych albumów w regularnych, aczkolwiek dosyć długich trzyletnich okresach. Z jednej strony to dobrze, bo człowiek z tęsknoty i głodu za odkrywaniem nowych muzycznych wrażeń z większą dozą dystansu, a być może tolerancją chłonie nowe dźwięki zespołu i z zachłannym poczuciem spełnienia, ale z drugiej to szkoda, że trzeba czekać aż tak długo. No ale i tak nie jest aż tak źle, wszak niektóre zespoły nową płytę potrafiły, i to nie tak dawno wydać po bezowocnym upływie ośmiu lat (vide Anathema).
Od kilku już dni nowy krążek jednego z wiodących i niewątpliwie zasłużonych zespołów współczesnego progrocka gości w moim odtwarzaczu i zalewa uszy muzycznymi dźwiękami. Jaka jest ta nowa płyta? Na pewno nowatorska i inna. Wystarczy już spojrzeć i wziąć do ręki okładkę i pudełeczko z płytą, zwłaszcza w tej bogatszej wersji z dodatkową płytą DVD, którą właśnie sobie nabyłem, aby dojść do wniosku, że w zakresie szaty graficznej i przyciągania wzroku treścią na okładce zespół zrobił kolejny krok do przodu. Zawsze zresztą z tego słynął, ale najnowsze wydawnictwo jest chyba jak dotąd najbogatsze w tym zakresie i mnie akurat to odpowiada i przypada do gustu. A muzyka? No tak, z tym jest zdecydowanie więcej problemów. Ale jest to z pewnością kłopot bogactwa i różnorodności, aby tę płytę w sposób jednoznaczny ocenić, in plus czy in minus i warto już w tym miejscu podkreślić, że zespół utrzymuje poziom, a płyta "Passion" ani znacząco, rewolucyjnie się nie wybija ponad resztę dokonań zespołu ani też nie jest jakimś krokiem wstecz. Ale po kolei...
Spodziewałem się po tej płycie naprawdę wiele, z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, grupa udowodniła poprzednim wydawnictwem "Pure", że jest w szczytowej formie, że po krótkiej przerwie w której zwolniła tempo i nagrała dosyć lekki i swobodny album "Believe" (może celowo by dać słuchaczowi wytchnąć po niezwykle pełnym emocji albumie "Not of this World"), światło dzienne mógł ujrzeć jak dotąd najlepszy, w moim przekonaniu, krążek Brytyjczyków - "Pure". A że apetyt rośnie w miarę jedzenia ostrzyłem sobie zęby na kolejny, wierząc że pójdą za ciosem i nagrają coś co najmniej równie pięknego. Po drugie, obiecujące były wywiady, których udzielał frontman grupy Nick Barrett, który obiecywał, że kolejny album będzie jeszcze jednym krokiem naprzód w muzycznym rozwoju grupy, że album "Pure" pozwolił wejść grupie na nowe tory itd., itp. I generalnie trzeba szczerze powiedzieć, że nie zawiodłem się, choć tak jak oczekiwał tego i przewidywał sam wódz, początek był trudny, a przynajmniej zaskakujący.
Takiego otwarcia płyty nigdy bym się nie spodziewał w wydaniu takiego zespołu. Jakaś perkusja, na jakimś może automacie, ni to hip hop ni to disco. Ale po minucie mniej więcej już jest lepiej. To naprawdę chyba najbardziej energiczny i żywiołowy rockowy kawałek, który grupa serwuje na początek płyty. Zwarte solidne i świeże granie, choć trochę przegadane i co najbardziej kłuje w ucho, pozbawione wyraźnej i charakterystycznej solówki gitarowej. Ale o tym jeszcze później. W każdym razie porównując początek poprzedniego albumu, utwór tytułowy nie rzuca na kolana.
Po nim przychodzi jednak wyborne katharsis, bo przez ponad jedenaście minut mamy kto wie czy nie najlepszy utwór na płycie, a na pewno jeden z najjaśniejszych jego punktów. Już otwierający riff gitarowy stawia na nogi i podnosi ucho. Tak, to jest ten stary, dobry, klasyczny Pendragon. W tym utworze (Empathy) jest wszystko: moc, emocje, melodia i gitarowe szaleństwo. Pojawia się tam, stosunkowo krótka jak na Pendragon, ale soczysta i niezapomniana solóweczka na gitarze, a to co następuje po niej jest wyjątkowo nowatorskie jak na tej klasy zespół, a mianowicie niemal rapowe, czy bardziej nawet hip hopowe recytowanie tekstu. Ale najważniejsze jest to, że cały poprzedni fragment utworu i podkład gitarowy, który tej recytacji towarzyszy stwarza wrażenie, że to właśnie tak miało być i jest wspaniale, wybornie. To utwór, może jeszcze wraz z numerem czwartym, o bardzo zmiennym tempie, zwrotach akcji i niezwykle zróżnicowanym i bogatym brzmieniu z wieloma różnymi smaczkami, plamami dźwiękowymi jakich jeszcze u nich nie słyszałem i z podniosłym zakończeniem; wspaniały prog.
Następujący potem Feeding Frenzy jest chyba najsłabszym punktem tego wydawnictwa i blaknie jeszcze bardziej w kontekście dwóch otaczających go utworów; taki rockowy solidny kawałek, który na pewno jednak niczego nie wnesie do historii zespołu.
Stanowi z pewnością przerywnik w oczekiwaniu na kolejną perełkę płyty, czyli utwór This Green And Pleasant Land. To drugie i ostatnie zarazem monumentalne, z epickim rozmachem dzieło na tej płycie, o klimacie podobnym do Empathy, ale może za bardzo przegadane w pierwszej części. Na pewno jednak wrażenie robi rozbudowana partia instrumentalna w drugiej połowie utworu, w której jak na lekarstwo można szukać gitarowych popisów. To kolejna wielka nowość i zmiana, która rzuca się w ucho już od pierwszego przesłuchania. Dziwnie się tego słucha w wykonaniu zespołu, który słynął z uduchowionych i ekspresyjnych solówek, ale to uczucie szybko mija, już po trzecim, czwartym przesłuchaniu, bo to po prostu piękna muzyka jest. Tak jak wspaniały kawałek artrockowego czy progrockowego grania nie musi trwać ponad 10 minut by zrobił wrażenie, tak partie instrumentalne nie musza opierać się na gitarze, by chwytały za serducho. Gitara zresztą tam jest, szczególnie w okolicach trzeciej minuty i takie wstawki gitarowe od czasu do czasu też mają swój urok i jeszcze bardziej urozmaicają całokształt, a ponadto towarzyszą często partiom wokalnym jako podkład co sprawia bardzo efektowne wrażenie. Poza tym jest to utwór o najlepszej i najbardziej wyrazistej melodii, pełnej wiosennego życia.
Najkrótszy na płycie It`s Just a Matter of Not Getting Caught na pewno wybija się na plus w porównaniu z pierwszym i trzecim utworem. Ciekawy kosmiczny początek rozwija się intrygująco aż do wejścia wokalu. W ogóle przez cały czas jego trwania unosi się jakiś metafizyczny niepokój, mimo ostrzejszych riffów w dalszej części. I tu także jest miejsce na krótki ale treściwy krzyk gitary. Szkoda tylko, że trwa tak krótko, bo całość ma zadatki na dłuższy numer; wiele tu niewykorzystanych pomysłów.
Skara Brae to równie melodyjny i energiczny utwór z dobrym wokalem Barretta. Ciekawy kawałek, który rozwija się od początku do końca, nie powtarza się poza przewodnią linią melodyczną i nie pozwala pomyśleć przy słuchaniu o czymś innymi, bo zawsze można coś interesującego przegapić. I znowu sporo gitary w tle. Chyba w całokształcie, spośród wszystkich krótszych utworów na płycie zdecydowanie wybija się na plan pierwszy, urozmaiceniem, zmianami nastroju, bogactwem aranżacyjnym, specyficznym klimatem i pięknymi, mimo że krótkimi i zwartymi, partiami gitar.
Finał płyty to właściwy utwór na właściwym miejscu. Daje dużo wytchnienia, pozwala odpocząć po trudach szybkiej jazdy na całym krętym odcinku trasy. Ładny i miły spokojny utwór o balladowej nawet poświacie, z dobrą melodią, może jednak za bardzo statyczny. Jednak końcówka w postaci balladowej solówki stanowi wyborne zakończenie tego udanego wydawnictwa.
Ogólnie uważam, że to bardzo dobry album. Nie licząc "Pure", jaśniejszy ponad ostatnie dokonania zespołu i dla mnie po prostu lepszy. A co do porównania z "Pure" to niewątpliwie na "Passion" słychać rozwinięcie motywów, które pojawiły się na poprzednim wydawnictwie, ale zespół poszedł jeszcze dalej. I za to jestem pełen uznania, gdyż nie stoi w miejscu i za cenę szokowania słuchacza próbuje odkrywać kolejne muzyczne terytoria, bazując rzecz jasna na swoim dotychczasowym bogatym doświadczeniu. Więc jest tutaj i stary dobry Pendragon jakiego znamy od lat i jest także żądny wrażeń i przygód współczesny, nowoczesny, poszukujący zespół. To wielki plus, bo obie te cechy umiejętnie zostały połączone. Na pewno w porównaniu z poprzednim albumem jest to płyta jeszcze bardziej nowatorska, ani lepsza ani gorsza, po prostu inna, która równie często będzie podniecała moje zmysły. Są jakieś wyraźne mankamenty? Miejscami może jest trochę nierówna, zwłaszcza jak zestawi się na przemian pierwsze cztery utwory. Wyczytałem też gdzieś, że jest stanowczo przegadana, że za mało gitary, że Nick nie udowadnia tutaj jakim wielkim jest gitarzystą. No cóż, partie wokalne są długie, ale nie znaczy to, że płyta jest przegadana, jak było to np. na "The Masquerade Overture". Partii instrumentalnych jest sporo, tylko może tak bardzo nie głaszczą zmysłów, bo w rzeczy samej gitara pełni tu rolę schowanego grajka, ale jest i koloruje niemal każdy utwór na płycie. I powiem szczerze, choć dla mnie gitara to ręka Boga, że dobrze się stało jak się stało, bo w tych najwspanialszych partiach gitarowych w utworze drugim i czwartym choćby zespół trochę jakby kopiował samego siebie. Niektóre chwyty i melodie wygrywane na tym instrumencie aż proszą się aby je poprowadzić dalej w sposób, jaki dobrze znamy choćby z poprzedniego wydawnictwa; a że wtedy tak bardzo mi się to podobało, to teraz nie może być inaczej. Czy zabrakło w tym zakresie inwencji? Nie wiem, ale muzycy umiejętnie nie pozwalają nam na udzielnie jednoznacznej odpowiedzi. Zostawmy to, po prostu tym razem Barrett tak to sobie wymyślił, czym nadał muzyce jeszcze większy powiew świeżości.
Mocna ósemka.