Jak się okazuje, sprawdza się w kulturze i sztuce zasada, że z im bardziej kontrowersyjnym dziełem mamy do czynienia, tym większe chcąc nie chcąc wzbudza ono zainteresowanie i staje się przedmiotem licznych komentarzy, recenzji, opinii, westchnień zachwytu przesyconych wizją idealnego niemalże stworzenia, a z drugiej strony odsądzaniem od czci i wiary połączonym z mieszaniem z błotem. Czytając na niniejszym portalu dwie recenzje wydanej niedawno płyty dwóch, jakże ważnych i znanych w świecie muzyki rockowej panów, jak również zapoznając się z opiniami innych recenzentów zamieszczanych tu i ówdzie w internetowej przestrzeni, nie sposób zaprzeczyć, że zamieszczona w zdaniu pierwszym refleksja jak ulał pasuje do albumu Not the weapon but the hand autorstwa Steva Hogartha i Richarda Barbieri. Już dawno nie ukazała się na rynku płyta, która budziłaby tak wiele skrajnie odmiennych emocji i wyzwalała różne i niedające się ze sobą pogodzić oceny. W tym sensie wymięka chyba nawet najnowsze dzieło Opeth, czy samego Stevena Wilsona. Cóż, może to właśnie w tym szaleństwie jest metoda, które paradoksalnie staje się miarą jakości muzyki, obok której żaden słuchacz wyposażony w odrobinę muzycznej wrażliwości nie może przejść obojętnie, ani się nie uśmiechając ani nie marszcząc brwi.
Bo taka właśnie jest ta płyta. Można ją uwielbiać albo można ją nienawidzić. Właściwie nie ma stanów pośrednich. Ja osobiście doświadczam tych bardziej pozytywnych emocji i choć nie słucham tej muzyki non stop bez opamiętania, to za każdym razem gdy do niej wracam, przeżywam na powrót wiele ekscytujących uniesień. To idealny wręcz towarzysz do samotnych spacerów późnym popołudniem w jakiś deszczowy dzień pośród pachnących jesienią łąk i lasów. Nie jest to bynajmniej żadna tandetna cukierkowość ani banalna popowa zachęta do łóżkowych przytulasków. Nic z tych rzeczy. To naprawdę chwytająca za serce moc nietuzinkowych i niestandardowych dźwięków, która może człowieka ogarnąć choć on sam nie do końca jest w stanie, przynajmniej na początku, ogarnąć ją samą. Słuchamy muzyki połączonej w jedno z nierozerwalną z nią wokalną ekspresją, którym wypada poświecić nie tyle nawet samego czasu, co wiele cierpliwości, by nie dać się zwieść tym z pozoru niepoukładanym melodiom, dźwiękowym plamom dryfującym bez celu i nudnym jak flaki z olejem, melorecytacjom i deklamacjom co nie mają z muzyką wiele wspólnego, łkającym i płaczliwym wokalem przeplatanym w wielce irytujący szept taniego sentymentalizmu. Ale okazanie cierpliwości i danie szansy temu wszystkiemu czego doświadczamy przez te 46 minut, daje za kolejnymi przesłuchaniami wiele radości i pozwala zrozumieć, że to wszystko ma sens, było zamierzone i wyszło idealnie. Z niewielkimi wyjątkami (vide Crack) unosi się nad tą płytą jakaś tajemnica, obcowanie z rzeczywistością z pogranicza jawy i snu, zaś głos mistrza Pana H świdruje w głowie długo po ostatnim wybrzmiałym dźwięku, mimo że próżno tu szukać wielkich emocji w jego głosie czy głośnej ekspresji. To właśnie za to ceniłem go najbardziej jako wokalistę i do dzisiaj uważam go za najbardziej rozpoznawalny i jednocześnie piękny głos na rockowej muzycznej scenie. Album „Brave” nagrany z Marillion to poza muzyczną opowieścią nie z tej ziemi, jest właśnie jego płytą jako wokalisty. Nigdy później nie znalazłem w jego głosie tylu przeszywających na wylot emocji, no może poza pojedynczymi kawałkami w stylu „Invisible Man”. Niemniej jednak w tak kameralnych, oszczędnych, czasem niemalże minimalistycznych klimatach, jakimi przesiąknięte jest recenzowane wydawnictwo sprawdza się równie perfekcyjnie. Już w otwierającym płytę Red kite jego wyrazisty głos przykuwa uwagę i nie pozwala o sobie zapomnieć, wyczuwalne w oddali chórki i „zawodzenie” pogłębiają nastrój, a gdy słyszę ostatnią głoskę w wyrazie „wind” w okolicach drugiej minuty, to jej echo wypełnia cały mój umysł. Piękne..
Cieszę się, że obaj panowie zrobili znaczny skok w bok w porównaniu do tego do czego przyzwyczaiły nas dokonania ich macierzystych zespołów. Powstało coś naprawdę bardzo świeżego, innego, nie poddającego się żadnym klasyfikacjom ani szufladkowaniu. Może na tym polega definicja rocka progresywnego czy artystycznego w XXI wieku? By zaskoczyć słuchacza i pozostawić go z rozdziawiona gębą nie potrafiącego właściwie dać prostej odpowiedzi na pytanie czego właśnie wysłuchał?
Faktem jest, że melodie nie są na tym albumie specjalnie łatwo uchwytne, ale nie czyniłbym z tego zarzutu. Instrumentarium muzyczne i tak jest bogate, można doświadczyć podczas słuchania wielu smaczków, a niektóre z nich z pewnością są jeszcze gdzieś ukryte i czekają na swą drogę do czujnego ucha. Wpadające łatwo melodie zostawmy dla innych. To z pewnością nie miała być muzyka do nucenia pod nosem podczas wieczornej kąpieli, a raczej stanowić wyzwanie do kontemplacji, zrozumienia dla środków artystycznego wyrazu i poszukiwań, by znaleźć coś dla siebie ale w nieco innym wymiarze niż podśpiewywanie przy goleniu. Nie widzę większego sensu w wyróżnianiu konkretnych utworów. Płyta trzyma równy poziom, a na szczególne uznanie poza wspomnianym już otwierającym album Red kite zasługuje siódmy kawałek na płycie Lifting the lid, w którym najwięcej jest tajemniczości, oniryczności, muzycznej mozaiki, pozamuzycznych elementów, które potęgują nastrój niepokoju, który wciąga i nie puszcza.
Wydaje mi się poza tym, że obaj panowie nagrywając płytę mieli wielką z tego powodu frajdę i dobrze się przy tym bawili. Byli wolni, mogli dać upust swoim pragnieniom, wyzwaniom, oczekiwaniom, mogli wreszcie odetchnąć muzycznie od swoich głównych formacji, w których odgrywają co prawdą niepoślednie role, ale jednak są zdeterminowani wolą innych, z jednej strony dojrzałych instrumentalistów, a z drugiej muzyka o wybitnie zindywidualizowanej osobowości. Być może dlatego ta płyta jest taka inna, pełna lekkości, zwiewności, choć daleko jej do prostoty. I mimo, że nie ma na niej muzycznych fajerwerków, instrumentalnych połamańców za którymi ciężko nadążyć, to i tak nie nadaje się do tła pod prozaiczne czynności dnia codziennego. Bo właśnie wtedy może razić, nudzić i denerwować.
Pozostaje mieć nadzieję, że forma się utrzyma, a pomysły nie wyczerpią i kolejne albumy zarówno Marillion jak i Porcupine Tree też powalą nas na kolana. Tak jak o drugi z tych zespołów jestem raczej spokojny to za tym pierwszym kryje się większa tajemnica. Cóż, pożyjemy, zobaczymy.