Wykraczanie poza muzykę? Niestety moją pasją jest muzyka.
Pierwszą wzmiankę o tym projekcie usłyszałem od samego Steve’a pod koniec przesympatycznej rozmowy, jaką odbyliśmy w kwietniu 2009 roku (jak ten czas leci!). Rok później plany te potwierdził Richard Barbieri przed koncertem Porcupine Tree w Łodzi. Następnie sprawa ucichła na 1,5 roku. Jednak gdzieś tam w środku pamiętałem, że kiedyś możemy się doczekać albumu sygnowanego tymi nazwiskami... A trzeba przyznać, że zestawione ze sobą nazwiska Barbieri i Hogarth to dość elektryzująca mieszanka. Dwa muzyczne światy tak bliskie, a tak odległe od siebie. Może nie miałem wygórowanych oczekiwań, ale liczyłem na bardzo ciekawą płytę.
Niestety, pomimo sympatii jaką darzę obu muzyków, rezultat okazał się grubo poniżej moich oczekiwań. Jeszcze rozpoczynający album „Red Kite” rozbudzał nadzieje na fantastyczny album. Przyjemny posmak No-Mana z czasów Together We’re Stranger z nutką tajemniczości. Jest podniosłość w głosie Hogartha, są i powoli rozlewane dźwięki. Napięcie narasta, rozładowuje się na zmianę a muzyka zabiera w inne światy. Jakbym spacerował po łąkach wiosną, a na horyzoncie zbierały się ciemne, deszczowe chmury. Bo to tylko dobre złego początki. Utwór się kończy, a potem robi się nieznośnie nudno i męcząco.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz przyszło mi słuchać albumu tak dobitnie pozbawionego melodii. Ciekawi mnie czy taki był zamysł, czy po prostu Steve nie miał pomysłów na śpiew w tych utworach, a Richard zakrywał się stale elektroniką. Ile z tego albumu można sobie zanucić po kilkukrotnym wysłuchaniu? Może tylko „Red Kite” i odrobinę „Only Love Will Set You Free”. Ile zostaje w pamięci? Ktoś wyskoczy z (pewnie bardzo słuszną) wymówką, że nie o melodie Barbieriemu i Hogarthowi tutaj chodziło. Dobra, tylko o co im tak naprawdę chodziło? Bo mnie trudno wyczuć. Trochę nawiedzona jest ta muzyka. Taką zwykle lubiłem, ale kiedy sobie przypomnę jak w pamięć zapadało i intrygowało mnie choćby The Troubled Sleep of Piano Magic to taki argument blednie.
Ciągłe deklamowanie, szepty, etc. Najprościej rzecz ujmując: to nie jest styl dla Hogartha, który o wiele lepiej sprawdza się w melodyjnym materiale. W Marillion śpiewa głośno, wrzeszczy, ciągle wysila swój głos i po prostu mu to wychodzi. Słuchając NTWBTH ciągle mam w głowie Tima Bownessa i myślę sobie, że pewnie bardziej by tu się wpasował i być może lepiej zinterpretował te utwory (choć „H” uważam za nieporównywalnie lepszego wokalistę). Weźmy przykładowo „Your Beatiful Face”. Zaczyna się bardzo ładnie, melodyjnie, wręcz tajemniczo. Kilka sekund później zamiast śpiewu słyszę szept. Dobra, tym razem może nawet pasuje. Zatrzymanie, utwór rusza znów i dalej jakiś szept albo recytacja! Później zastępuje go coś, co też usilnie stara się nie mieć melodii. Może kolejny raz mamy do czynienia z jakąś wizją utworu, ale, bądźmy szczerzy – to odbiera utworowi piękno i wyraz.
Not the Weapon But the Hand to nawet nie przerost formy, tylko po prostu forma bez treści. Choć pewnie wielu osobom się spodoba (a ja zostanę znienawidzony:-)). Przykładowo kolega Kris bardzo wysoko ocenił ten album (recenzja tutaj), a z nim w przeszłości przeważnie się zgadzałem. Mnie natomiast boli zawiedzione serce i z ogromnym trudem wysłuchuje do końca moje największe rozczarowanie roku.