ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Spoiwo ─ Martial Hearts w serwisie ArtRock.pl

Spoiwo — Martial Hearts

 
wydawnictwo: Produkcja własna / Self-Released 2021
 
1. Wild Eyes [5:08]
2. Two Mountains [6:47]
3. Riot Sons [5:52]
4. Verge [4:47]
5. Oyum [3:22]
6. Taur [4:40]
7. Wounds [4:46]
8. Ghost Of Chance [3:49]
 
skład:
nie podano
 
Brak ocen czytelników. Możesz być pierwszym!
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Brak głosów.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
06.04.2021
(Gość)

Spoiwo — Martial Hearts

Pamiętam swoje szczere zainteresowanie grupą Spoiwo, które szybko przerodziło się w zachwyt nad ich debiutanckim krążkiem – Salute solitude. Uznanie i podziw narodziły się przede wszystkim dzięki nietuzinkowemu, a wręcz nowatorskiemu, podejściu do tworzenia rockowej muzyki instrumentalnej, czerpiącej inspiracje z kręgów postrocka. Bogate zróżnicowanie klimatyczne, aranżacyjne czy instrumentalne wywietrzyło hermetyczne ramy gatunkowe, stosunkowo krótki czas trwania płyty pozostawił wyraźny i tak pożądany często niedosyt, a całe wydawnictwo dobrze rokowało na przyszłość. Na kontynuację trzeba było czekać jednak pięć długich lat, ale gdy gdańszczanie (Piotr Gierzyński – gitara/wokal, Patryk Piątkowski – syntezatory/programowanie, Krzysztof Sarnek – perkusja, Krzysztof Zaczyński – syntezatory) podzielili się już ze światem swym nowo narodzonym dzieckiem, okazało się, że treść i jakość nowego albumu każą zrewidować moje bezkrytyczne umiłowanie dla Salute solitude, ponieważ debiut – choć wciąż uważam go za dobry i pełnowartościowy – okazał się jedynie przygrywką, przystawką przed daniem głównym.

Długa przerwa nie przełożyła się bynajmniej na czas trwania Martial hearts. Dostajemy tym razem osiem utworów o czasie trwania nieprzekraczającym czterdziestu minut. Esencja muzyczna za to pozostaje podobna, choć nietrudno dostrzec wyraźny postęp i ewolucję brzmieniową. Pomysły, zapoczątkowane i raczkujące jeszcze na debiucie, teraz nabierają wyraźniejszych kształtów, dzięki czemu muzyka i poszczególne rozwiązania kompozycyjne stają się o wiele dojrzalsze. Od samego początku uderza nas fala skondensowanych dźwięków, którymi zespół potrafi zgrabnie żonglować, wskutek czego płynnie i bardzo umiejętnie jest w stanie pogodzić dwa wykluczające się na pozór żywioły: klaustrofobiczność i przestrzeń. Tu mogą się one wymieszać i tym samym zapewniają słuchaczowi różnorodny wachlarz nastrojów, co w muzycznej materii muzyki instrumentalnej jest wartością niezwykle cenną.

Poszczególne utwory wydają się z początku dziwnie monotonne, zbudowane na tych samych podstawach i rozwiązaniach strukturalnych. Dopiero jednak kolejne przesłuchania (a naprawdę powinno być ich wiele, by ogarnąć całość, a jednocześnie wyłowić subtelności) pozwalają zrozumieć, co legło u podstaw takiego a nie innego wyboru. W każdym niemal temacie, konstruowanym z wykorzystaniem głównego i ciągle obecnego motywu, znajdujemy szereg nakładek dźwiękowych, czasem nieoczywistych, gdzieś schowanych za przytłaczającą ścianą perkusyjno-syntezatorowego zgiełku, ale w końcu zauważalnych. Z pozoru w kółko wałkowany wątek delikatnie się zmienia, gdyż muzycy warstwami dodają do niego kolejne elementy. Może i jest w tym jakiś schematyzm, ale niemający nic wspólnego z postrockowymi dłużyznami, rozciągniętymi w czasie do granic absurdu. Panowie z werwą i pomyślunkiem żonglują mocarną gitarą, syntezatorowymi gęstymi tłami i potężną żywą perkusją. Zwłaszcza instrumenty klawiszowe odpowiadają za przestronność i nastrój, przez co udanie trzymają w ryzach wyrywność dusznych talerzy i bębnów. Z pewnością jest to album mroczny, z dużą dawką ciężkości, ale nie tej o znamionach metalu, postmetalu czy innych pokrewnych gatunków. Tutaj definiować ją można jako nagromadzony na małej przestrzeni ładunek tajemniczej, onirycznej emocjonalności. Najważniejsze są nastrój i klimat, które artyści zapewnili nam dzięki dużej gęstości dźwięku na każdą sekundę jego trwania. Być może akurat dlatego tak wybornie słucha się tej płyty w ciemności i w samotności, a nawet podczas jazdy samochodem w takich właśnie warunkach.

Nie oszukujmy się, to nie jest muzyka dla poszukiwaczy dźwiękowych smaczków czy bogatej gamy fraz, zmieniających się co kilkadziesiąt sekund. Między bajki włożyć możemy zarówno przepych aranżacyjny, popisy instrumentalne oparte na matematycznej precyzji, jak i nagłe zmiany tempa, świadczące o niezliczonej liczbie pomysłów na muzyczny koncept poszczególnych utworów. Przeciwnie – otrzymujemy w zamian za to świat przedstawiony ułożony jednostajnie, z przekazem niebywale inteligentnym, snującym opowieść w swoim tempie, w sposób konsekwentny i przemyślany. Melancholia, równomiernie rozłożona na całej płycie, góruje swym majestatem nad odczuwalną eksplozywnością, a piętno na klimacie odciskają nie tylko tła budowane na syntezatorach, wypełniające umysł, lecz także wszechobecna moc perkusyjnego żywiołu. Zresztą przestrzeń wypełniająca płytę to także efekt różnych pogłosów, szumów oraz zabiegów stereofonizujących, wyzyskanych dzięki rozbudowanej elektronice i wszechobecnym klawiszom. W sumie za sprawą syntezatorów możemy cieszyć się tak wyrafinowanym niepokojem, gdyż to właśnie one stanowią swoisty eter, w którym rozpływają się, osadzone wokół nich, pozostałe instrumenty. Artyzm gdańszczan polega w istocie na stworzeniu sugestywnej symbiozy między żywą muzyką a elektroniką, dla której nie istnieją już chyba żadne ograniczenia.

Tyle, jeśli chodzi o ogólny zarys albumu. Jak zatem prezentują się poszczególne utwory?

Wild eyes, otwierający całość, od razu uderza majestatycznym, głębokim podkładem syntezatorowym, na bazie którego muzycy tworzą tło dla rodzącej się rozległej przestrzeni. Niedługo potem dobiegają naszych uszu szarpane frazy elektroniczne, a całość uzupełnia – jak zwykle zresztą – żywa perkusja. To bardzo treściwe zagęszczenie na niewielkiej osi czasu odpowiada za specyficzny trans i rytm, które nad wyraz łatwo wkręcają się w zmysł słuchu. Wyciszenie, które następuje po chwili, jest pozorne i tylko przejściowe – stanowi tunel do wzniosłej ekspresji, jeszcze mocniej wyeksponowanej, choć zbudowanej na tych samych motywach.

Bardziej dostojnie, a za to mniej agresywnie, robi się w drugim temacie – Two mountains. To pierwsze z dwóch zaskoczeń wartych odnotowania w porównaniu z debiutem. Początek nie zwiastuje jeszcze szoku, niemniej jednak jest dosyć patetycznie, za sprawą niemalże organowego wstępu. Zasługą jest tu wciąż elektronika, która wprowadza w ten sposób pierwiastek dotąd nieobecny: mianowicie partię wokalną. Przyznaję, że tego rozwiązania akurat najmniej spodziewałem się w tym miejscu i czasie. Długo też nie byłem w stanie przyzwyczaić się do tak nagle zaserwowanej niespodzianki, sam śpiew – dosyć zawile przetworzony na dodatek – jakoś nie wchodził, burzył nastrój. Oliwy do ognia dolał jeszcze czas trwania utworu (ponad sześć minut), najdłuższego zarazem w zestawie. Całe to kręcenie nosem szybko jednak minęło, wystarczyło w skupieniu całość przesłuchać kilkakrotnie, by nabrać przekonania do tej układanki: linia melodyczna jest oszczędna i powtarzalna, natomiast sama partia wokalna – choć i tak wyraźnie wyeksponowana na pierwszym planie – nie ciągnie się w nieskończoność, a obudowana przy tym ścianą dźwięku, po prostu dociera po czasie. Zniekształcony głos, o czym już wspominałem, dodaje kolorytu i smaczku całej kompozycji.

Kolejne cztery utwory to misterium nastroju i emocji, kreowanych raz ciężkim i potężnym brzmieniem z wykorzystaniem ciekawych rozwiązań pozamuzycznych, a innym razem subtelną elektroniką i klawiszowymi pasażami. W Riot sons atakuje nas mroczny i niepokojący wstęp, któremu towarzyszą dźwięki przypominające po trosze odgłosy groźnego zwierzęcia, skradającego się w ciemnościach. Zaraz potem na scenę wkracza rzeczywistość filmowa, a klimat, który z sobą przynosi, przywodzi na myśl ścieżki dźwiękowe do najlepszych gangsterskich produkcji. Atmosfera grozy tym samym gęstnieje, a napięcie nie opada, mimo że do końca pozostajemy w kręgu tych samych rozwiązań strukturalnych, z nieśmiałymi jedynie odgłosami perkusyjnymi. Oszczędne w sumie środki wyrazu, ale umiejętnie powtarzane, pozwalają utrzymać nastrój. Podobne patenty odnajdujemy w Verge, utworze wybranym przez muzyków do promocji płyty. Brzmienie jest w nim zwarte, a zagęszczone faktury z początku nie tworzą dogodnych warunków do narodzin przestrzeni. Wyzwala się za to uczucie klaustrofobicznego zamknięcia, zwłaszcza dzięki zastosowaniu, już po raz kolejny, odgłosów raczej luźno związanych z muzyką: te obecne w komentowanym utworze przypominają do złudzenia elektryczne maszyny, głośno pracujące, a swym krzykiem dopominające się o smary i naoliwienie wszystkich trybów. Mamy tu istny walec dźwiękowy, ale nazwanie go jazgotem byłoby nadużyciem i wyraźnym uproszczeniem. Wrażliwe ucho wychwyci wśród tej pozornej kakofonii tlące się syntezatorowe tła i bardziej subtelne pogłosy, a cały ten miszmasz to nic innego, jak poczesne miejsce dla całkowitego zatracenia się w transie… Nieco spokojniej i wykwintniej wita nas Oyum. Bębny i tak mają tu swoje pięć minut, ale towarzyszą im za to żywsze klawisze, którym bliżej tym razem do pianina niż syntezatora. Utwór zapewnia chwilę wytchnienia, gdyż nie atakuje nas tak bezpardonowo dźwiękową falą. Znów robi się więcej miejsca dla przestrzeni, a w końcówce to i nawet stary dobry postrock się pojawia, choć – co warte odnotowania – bez klasycznie dominujących gitar (są one obecne wszędzie, ale artyści wykorzystali je głównie do misternego konstruowania klimatu wespół z pozostałym instrumentarium, a nie – do epatowania schematycznymi, wyświechtanymi solówkami). Taur długo pozostawał moim faworytem: gdańszczanom chyba najlepiej udało się w nim ukazać sposób budowania muzycznej narracji, jaką obrali sobie na recenzowanym wydawnictwie, a w tym ukazać ewolucję rodzącego się nastroju, który – przy zmieniających się odcieniach w poszczególnych utworach – odgrywa w całym albumie najważniejszą rolę. Gęstość i bogactwo brzmieniowe są tu najwyraźniejsze. Zaczyna wszystko rytm perkusyjny, niesiony na klawiszowych pasażach z elektroniczną gamą dodatków i wstawek różnej maści, a to już żyzny grunt, w którym przekonująco i sprawnie narasta napięcie – główny bohater całej opowieści. W drugiej części do głosu dochodzą jeszcze potężne gitary, których nienachalne ściany dźwiękowe są tu najlepiej wycyzelowane spośród wszystkich ośmiu kompozycji.

I tak oto doszliśmy do tematu Wounds – drugiej wokalnej odsłony. Tym razem jednak, w porównaniu z Two mountains, Rany wypadają bardziej okazale, i to już od premierowego przesłuchania. Być może jest tak dlatego, że w tym utworze to jednak muzyka ma najwięcej do powiedzenia, a linia wokalna jest troszkę na uboczu: to taki czynnik ubogacający, który nie narzuca się tak i nie epatuje, jak jego odpowiednik w Dwóch górach. Zresztą zanim Piotr Gierzyński zacznie śpiewać, eter zdążą już wypełnić brutalne przesterowane gitary oraz quasi-perkusyjne wybuchy. Rzeczywiście, na tym tle warstwa liryczna schodzi na dalszy plan. Trudno powiedzieć, że jest mało znaczącym szczegółem, ginącym w objęciach bębnów, gitar czy syntezatorów, ale z pewnością jest tylko jednym z elementów układanki, nie najistotniejszym na pewno. W każdym razie ten brak uwydatnienia nie stanowi żadnego mankamentu. Przeciwnie – sprawia, że warstwa wokalna zgrabnie wkomponowuje się w całość i mości sobie miejsce w towarzystwie dosyć brutalnej muzycznej otoczki.

Ghost of chance to subtelne wyciszenie, trwający niewiele ponad trzy minuty balsam dla ucha i duszy, to wreszcie coda, ładnie zamykająca album, wypełniona elektroniczno-syntezatorowym motywem.

Widać, że tych pięć lat, które upłynęło od wejścia Spoiwa na rynek, pozwoliło muzykom okrzepnąć i dało czas na głębokie przemyślenia, w którą stronę chcieliby pójść. Efekt ich wspólnej pracy zasługuje nie tylko na ciepłe słowa uznania, lecz także na zdecydowanie większe zainteresowanie ze strony krytyków. Wydaje się, że Pomorzanie wciąż nie są na tyle rozpoznawalni, na ile zasługują. A gdy mamy do czynienia z zespołem młodym, zdolnym i ambitnym, który już na drugiej płycie wyraźnie wie, czego chce, tym bardziej należałoby dać mu szansę dotarcia do szerszego odbiorcy, mimo że (i tu kolejny ukłon w stronę artystów) to propozycja w dużej mierze dla koneserów.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.