Spoiwo to trójmiejska formacja, która sygnał o swoim istnieniu dała w 2012, kiedy to opublikowała dwuminutowy teledysk do utworu Years of Silence a potem klip do numeru Skin. Obie kompozycje znalazły się wśród siedmiu utworów tworzących ich debiutancki album Salute Solitude wydany w marcu tego roku. W sumie, to niewiele o nich wiadomo. Sięgając do ich facebookowego profilu można przeczytać, że formację tworzą Paweł Bereszczyński (bas), Piotr Gierzyński (gitara), Simona Jambor (instrumenty klawiszowe), Krzysztof Sarnek (perkusja) i Krzysztof Zaczyński (instrumenty klawiszowe). Bo informacji tych nie znajdziemy na wspomnianym debiucie. Wydany bardzo ascetycznie – w gustownym wszak digipaku – oferuje tylko tytuły kompozycji skąpane w dominującej czerni oraz intrygującą okładkę z dwiema kobiecymi postaciami zanurzonymi w… wodzie. Dla pewnego porządku warto dodać, iż muzycy wydali ten krążek dzięki akcji crowdfundingowej i nie są wcale takimi nuworyszami na koncertowych scenach mając za sobą występy u boku Maybeshewill, Jeniferever, Ioseb, czy polskich formacji, takich jak Tides From Nebula, George Dorn Screams i California Stories Uncovered.
Ci, którym nie są obce wyżej wymienione nazwy, domyślają się już w jakich muzycznych rewirach działa Spoiwo. To oczywiście post-rock. Szuflada dźwiękowa piękna, intrygująca, (ostatnio zyskująca u nas mocnego kopa w postaci sukcesu Besides w telewizyjnym show), lecz nie da się ukryć, dosyć hermetyczna i powoli zjadająca swój ogon. Jak broni się w tej konwencji muzyka Spoiwo? Całkiem dobrze. Trudno oczywiście powiedzieć, że ci debiutanci odkrywają jakieś niezbadane dotąd muzyczne rewiry. Słyszane na Salute Solitude rozwiązania i formy usłyszeć można na płytach ikon stylu z Mono, czy Sigur Ros na czele. Muzycy tworzą instrumentalne kompozycje z licznymi repetycjami, nieregularnym metrum, nakładają delaye i reverby. Niekiedy intrygują ambientalnością i minimalizmem, innym razem gęstymi ścianami gitarowego zgiełku.
A jednak ma to swój klimat. Fajnie tworzy go już otwierający całość Disembrace. Bardzo mroczny, ambientowy i ilustracyjny, mogący pełnić rolę ścieżki dźwiękowej do apokaliptycznego thrillera. Sama kompozycja ma też delikatnie gotycki posmak idealnie wpasowujący ją do wnętrz… średniowiecznych katedr. Takie „soundtrackowe” jest też No Kingdom. Natomiast bardziej „standardowe” są cztery inne utwory (Skin, YOS, Call Me Home, Flare), już z wykorzystaniem perkusji, utrzymane w niespiesznych tempach, niekiedy pełne symfonicznego patosu. Rozwijają się zwykle delikatnie, z czasem obrastając w bogatsze aranżacje zdominowane nie tylko klawiszowymi tłami, ale i bardzo intensywnymi gitarami. Choć trudno w nich wyróżnić jakąś wyrazistą melodykę, udanie operują przestrzenią i klimatem, które nadają im dostojeństwa. Album kończy wspomniany już Years of Silence, będący swoistym dźwiękowym eksperymentem. Cóż, trwający niewiele ponad pół godziny krążek nie nuży i budzi spore nadzieje na przyszłość. Udany debiut.