Przypomina o sobie formacja Raven Sad, która nie powinna być obca naszym czytelnikom, wszak pisaliśmy w serwisie o wydanym dekadę temu jej trzecim albumie Layers of Stratosphere, jak się okazało, ostatnim przed dziesięcioletnią przerwą. To już dosyć odległe czasy, przypomnijmy zatem, że Raven Sad założony został w 2005 roku przez włoskiego muzyka Samuela Santannę i miał początkowo charakter jego solowego projektu. Artysta z pomocą towarzyszących muzyków wydał w latach 2008 – 2011 nakładem Lizard Records trzy albumy: Quoth (2008), We Are Not Alone (2009) i Layers of Stratosphere (2011). Po wydaniu tej ostatniej płyty projekt się rozpadł i reaktywował w 2017 roku. Wtedy to do Santanny i klawiszowca Fabrizio Trinziniego (jedynych muzyków, którzy uczestniczyli w nagraniu wszystkich płyt) dołączyli wokalista Gabriele Marconcini, basista Marco Geri i perkusista Francesco Carnesecchi. I to oni nagrali ten wydany na początku tego miesiąca album.
The Leaf and the Wing zawiera blisko siedemdziesiąt minut muzyki i osiem, w większości długich i rozbudowanych kompozycji. Najkrócej rzecz ujmując, to bardzo ładny i melodyjny neoprogresywny rock, nawiązujący do jego odmiany charakterystycznej dla lat dziewięćdziesiątych, ale też garściami czerpiący z muzyki Pink Floyd. Praktycznie wszystkie utwory utrzymane są w średnich tempach i zdominowane są ogromną ilością pięknych solowych popisów gitarowych Samuela Santanny w Gilmourowskim stylu oraz sporą dawką klawiszowych pasaży i teł Fabrizio Trinziniego. Kompozycje są ciekawie i bogato zaaranżowane, mają przestrzenny i melancholijny charakter, zapamiętywalne i urocze melodie i pewien symfoniczny, dostojny rozmach. Dodatkowo podkreśla go głos Gabriele Marconciniego (na poprzedniej płycie śpiewał sam lider, Samuel Santanna), obarczony tak charakterystyczną dla progresywnego rocka teatralnością i emfazą, przypominający nieco wokal Martina Edena z niemieckiego Chandelier i Lesa Dougana z australijskiego Aragon.
Płytę spinają dwie części instrumentalnego Legends pełniące rolę swoistych intro i outro. A między nimi jest mój ulubiony, prawie dziesięciominutowy The Sadness of the Raven. Floydowy, nastrojowy, z jesiennymi figurami pianina, akustycznymi brzmieniami gitary w tle, ładnymi harmoniami wokalnymi i dobrym refrenem. Zaraz po nim jest równie długi City Lights and Desert Dark, nieco żywszy, jakby delikatnie czerpiący z rhythm and bluesa. Najwięcej niewątpliwie dzieje się w najbardziej rozbudowanym i najdłuższym Colorbox, z kolei instrumentalny Approaching the Chaos jest chyba najcięższym fragmentem krążka, z ciężkimi riffami gitary i towarzyszącymi im Hammondowymi formami. Trochę hard rocka przynosi jeszcze Absolution Trial.
Nie jest to oczywiście granie odkrywcze, niemniej podane z dużym smakiem i klasą. Taki melodyjny neoprogresywny rock z lekkimi naleciałościami psychodelii powinien przypaść do gustu wszystkim miłośnikom artrockowej formy.