Włoska formacja The Watch już niebawem po raz kolejny zagra w naszym kraju. Jest zatem okazja, aby napisać kilka słów o ich ostatnim, wydanym w tym roku, albumie Tracks From The Alps. Trochę dziwna sprawa jest z tymi Włochami. Bo choć od trzynastu lat nagrywają regularne płyty z premierowym materiałem (mają już ich, z niżej recenzowanym, siedem oraz oficjalną koncertówkę) znani są przede wszystkim jako klon Genesis. Zresztą… sami sporo zrobili, aby w taki sposób ich postrzegać. I nie chodzi tu tylko o muzykę, o której czas jeszcze będzie tu napisać, ale o formę jej promocji. Artyści bowiem regularnie objeżdżają Europę wzdłuż i wszerz (sam w naszym kraju widziałem ich już pięciokrotnie) odgrywając zazwyczaj w całości jakiś album (lub utwory z pewnego okresu) z dorobku Genesis. Przy tej okazji niewiele zostawiają miejsca na swój autorski materiał, mając najpewniej świadomość jego niewielkiej atrakcyjności i koncertowej siły. Przynajmniej w zestawieniu z klasykami Gabriela i spółki, których przede wszystkim publiczność oczekuje.
Cóż, efekt jest tego taki, że o ich występach na naszych łamach pisaliśmy wielokrotnie, a o studyjnych albumach ani razu. Szkoda, tym bardziej, że ich pierwsze trzy krążki (Ghost, Vacuum i Primitive) zawierały kilka naprawdę udanych nagrań. I Tracks From The Alps nie przynosi praktycznie żadnych stylistycznych zmian. Dostajemy na nim niespełna 38 minut muzyki zapisanej w sześciu autorskich kompozycjach oraz obowiązkowy cover Genesis (Going Out To Get You – kompozycję nagraną przez Genesis jeszcze w latach sześćdziesiątych, przed wydaniem debiutu From Genesis to Revelation).
Wszystkie premierowe utwory przenoszą nas do początku lat siedemdziesiątych i sprawiają wrażenie jakby zaginionych nagrań Genesis z okresu Trespass, Nursery Cryme, czy Foxtrot. Co o tym decyduje? Kilka aspektów. Przede wszystkim wokal Simone Rossettiego, niemalże identyczny z barwą głosu Petera Gabriela. Niebagatelną rolę odgrywa tu też zamiłowanie muzyków do instrumentów analogowych i aranżowanie kompozycji dokładnie tak, jak czynili to panowie z Genesis czterdzieści lat temu. To zatem granie dla tych, którzy lubią muzyczne pomysły wcześniej już zasłyszane. Do najlepszych kawałków na Tracks From The Alps należą dwie najdłuższe kompozycje krążka, spinające przy okazji album - A.T.L.A.S i The Last Mile. W pierwszym z nich usłyszymy jednak ciekawe formy klawiszowe, o które Genesis nie posądzilibyśmy, w drugim interesujące i melodyjne partie solowej gitary.