Walijska Magenta chwali się szóstym studyjnym materiałem. Po bardzo dobrym mrocznym, chwilami metalowym i okraszonym celtyckimi smaczkami Metamorphosis i obniżającym nieco loty kapeli, Chameleon, w którym artyści zmierzyli się z delikatnie krótszymi formami, tym razem zyskują chyba pewną równowagę. Rewelacji i wielkich zaskoczeń może nie ma, jednak The Twenty Seven Club zgrabnie nawiązuje do dotychczasowych dokonań formacji i, przy okazji, klasyki progresywnego rocka.
Zacznijmy od warstwy literackiej krążka. The Twenty Seven Club jest koncept albumem i jego tytuł nie jest oczywiście przypadkowy. Porusza bowiem temat słynnych artystów, którzy odeszli w wieku 27 lat. I tak oto każda z sześciu kompozycji (często o wiele mówiącym tytule) jest swoistym hołdem dla jednego z muzyków. The Lizard King dla Jima Morrisona, Ladyland Blues dla Jimiego Hendrixa, Pearl oczywiście dla Janis Joplin, Stoned dla byłego muzyka The Rolling Stones, Briana Jonesa (przypomnę, że artyście poświęcono już film biograficzny o takim tytule), The Gift dla lidera Nirvany Kurta Cobaina a The Devil At The Crossroads dla amerykańskiego króla gitary bluesowej, Roberta Johnsona, który – według jednej z legend - sprzedał swoją duszę diabłu w zamian za sukces.
Rob Reed, Christina Booth i Chris Fry, którzy stanowią trzon zespołu (na albumie gościnnie pojawił się ponadto perkusista IQ, Andy Edwards), starali się pewnie nie tylko słownie, ale i muzycznie oddać ducha tych postaci. I w niektórych fragmentach to faktycznie słychać, choćby w ładnej, lekko bluesowej balladzie Pearl. Nie zmienia to jednak postaci rzeczy, że to wszystko hołdy silnie zabarwione kolorem Magenty.
Mamy zatem wielowątkowe, długie formy, z częstymi zmianami tempa, bardzo charakterystycznym, delikatnym i lekko drżącym głosem Booth, wysokim, silnie wyrazistym, melodyjnym basem, smyczkowo niekiedy brzmiącymi instrumentami klawiszowymi i gitarą Fry’a często korzystającą z efektu wah wah. W konsekwencji tego ma muzyka Magenty i sporo rockowego pazura, ale i tych charakterystycznych dla lat siedemdziesiątych symfonicznych rozwiązań. Najwięcej słychać tu chyba klasyków z Yes (szczególnie w bardziej żywych fragmentach – patrz początek Stoned), ale i doszukamy się choćby Genesisowych pomysłów. Miłośnicy bardziej zadziornej i niejednorodnej Magenty cieplej spojrzą na takie numery, jak Ladyland Blues, czy wspomniany Stoned. Wielbicielom muzycznego wyciszenia przypadnie do gustu stylowa ballada Pearl, zaś fanom progresywnego patosu świetne gitarowe sola w Stoned i The Devil At The Crossroads. Ta ostatnia i zarazem najdłuższa – trwająca prawie kwadrans – kompozycja to dla mnie najlepsza rzecz na The Twenty Seven Club. Albumie, który nie chwyta od pierwszego przesłuchania, z każdym z nich jednak zyskuje. Bo to bardzo przyzwoita płyta.