Słów kilka o kolejnym wydawnictwie Magenty tradycyjnie już powinienem zacząć od hymnów pochwalnych na cześć Christiny Booth, do której mam słabość, o czym już parokrotnie na naszych łamach pisałem. Tym razem postaram się być mniej wylewny w tym względzie, bo faktycznie już wiek nie ten a i żona oraz spore dzieci na karku do pewnej powściągliwości zobowiązują…
Mówiąc jednak zupełnie poważnie – trochę mi się tych peanów odechciało z bardziej merytorycznego powodu. Najnowsze wydawnictwo walijskiej Magenty nie sprawia mi już tyle przyjemności, co poprzednie krążki. Wydaje się, że Rob Reed, Chris Fry i wspomniana już Christina Booth – bo to tylko oni obecnie tworzą tę kapelę – zaczynają powoli ze swoją muzyką dreptać w miejscu. Naturalnie Booth – a w zasadzie jej charakterystyczna barwa głosu - w dalszym ciągu jest bardzo silnym elementem muzycznej układanki Magenty, pozwalającym rozpoznać grupę na przysłowiowy kilometr. Cóż z tego, skoro pomysły Reeda niewiele już wnoszą i na tle, wydanego 4 lata temu, Metamorphosis wyglądają mniej intrygująco. Tam muzycy spróbowali się z nieco cięższą, wręcz metalową materią, dodali albumowi mroczności okładką i samą liryką i okrasili, dla kontrastu, sporą dozą celtyckiego folku.
Tym razem jest po prostu bardziej standardowo. To oczywiście w dalszym ciągu bardzo przyjemny rock neoprogresywny z dużą ilością klawiszowych i gitarowych smaczków, rytmicznymi łamańcami i melodyjnymi partiami wokalnymi. Z drugiej strony, w porównaniu z kilkoma klasykami grupy z albumów Seven, czy Home, wyglądają blado. Trzeba po prostu trochę ich posłuchać, żeby, mówiąc kolokwialnie, weszły. Pod tym, najbardziej urzekającym, względem najcieplej prezentuje się kończący całość Red. Najdłuższy w zestawie, naprawdę wyjątkowy, lekko balladowy, ozdobiony zgrabnym gitarowym popisem i zwieńczony symfonicznym niemal finałem, ucieszy wielbicieli zwiewnej Magenty. Jestem przekonany, że artyści z chęcią będą wracać do niego podczas swoich koncertów. Nieco skromniej, ale w podobnym klimacie, prezentuje się Turn The Tide.
Po drugiej stronie barykady jest Guernica – jedna z moich ulubionych tu rzeczy. Rozpoczęta smyczkowo i delikatnie przetworzonym głosem Booth kapitalnie rusza do przodu mocnym riffem i wyrazistym basem. Takiego połączenia ognia z wodą oczekuję od Magenty. Bo są w Guernice celnie wymieszane: symfoniczność, kobiecy delikatny wokal, rytmicznie prąca do przodu perkusja, cięty gitarowy riff i akustyczna lekkość przywołująca gdzieś ducha Yes. I choć wielu pozostałym kompozycjom trudno coś zarzucić (może warto jeszcze wyróżnić akustyczną miniaturkę Reflections i po prostu ładne i przejmujące, choćby w partii pianina i chóru, Book Of Dreams), to jednak nikną gdzieś w całości nie zostawiając po sobie jakiegoś znaczącego wrażenia.
To w dalszym ciągu stylowe granie. Niestety silnie skierowane przede wszystkim do wielbicieli gatunku, by nie powiedzieć… zespołu. Szczęśliwa siódemka w nocie wynika raczej z faktu, iż dalej takim wielbicielem się czuję.