Ileż to już duetów damsko – męskich zna muzyka popularna. O White Stripes wie cały rockowy świat, w Polsce – choć to nieco inna muzyczna bajka – mamy choćby Anitę Lipnicką z Johnem Porterem. Przykładów można byłoby mnożyć na pęczki. Duetów mniej lub bardziej udanych. Do tych drugich, aczkolwiek bardziej niszowych i znanych „garstce” wtajemniczonych, należy duet Violet Indiana.
Zespół tworzą wbrew pozorom nieobce miłośnikom ambitnych dźwięków osobowości. On – Robin Guthrie – to znany wszystkim wielbicielom brzmienia 4AD gitarzysta Cocteau Twins. Ona – Siobhan de Mare - związana niegdyś z grupą Mono, lecz nie tą postrockową, japońską, a brytyjską, operującą w klimatach triphopowych. Wspólnie działają od 2000 roku, kiedy to Guthrie usłyszał gdzieś jej głos a potem dowiedział się, że opuszcza zespół Mono. Zadzwonił i… zaczęła tworzyć się nowa, piękna, muzyczna historia. Nie licząc epki ich pełnowymiarowym debiutem był album „Roulette” z 2001 roku. „Russian Doll” to ich trzeci w dyskografii album. Przy okazji jego promocji przed trzema laty grupa zawitała do naszego kraju dając kameralny koncert w stolicy.
Jeżeli gdziekolwiek istnieje folder „Muzyka piękna”, to bez żadnych wahań ten album powinniśmy w nim schować. Zabrzmi to oczywiście banalnie ale tych dziesięć niedługich, prostych piosenek składających się na 40 minut muzyki, jest kwintesencją tego co w niej najcudowniejsze. Rozpoczynający album „Never Enough” może słuchacza obciążonego wiedzą o przeszłości Robina Guthrie skierować na tory Cocteau Twins. Tym bardziej, że jeszcze przynajmniej cztery kompozycje nawiązują swoją formą i klimatem do zespołu, w którym prym wiodła Elizabeth Frazer. Według mnie najbliżej stylistycznie im do albumu „Blue Bell Knoll”. Powiedzmy jednak o tym, co w tej muzyce innego, bo i sam Guthrie niechętnie (sądząc po wywiadach) odnosi się do porównań Violet Indiana z Cocteau Twins. „Quelque Jour” jest mocno triphopowy w swoim wyrazie, w stylu francuskiej piosenki sprzed lat, zaś trzeci „(My Baby Was A) Cheat” zwraca uwagę walczykowatym rytmem. Rzewny „The Visit” natychmiast przywołuje obraz zadymionego, małego klubu, w którym tuż nad ranem na parkiecie zostaje tylko jedna para snująca się w rytm muzyki odgrywanej przez przemęczony zespół. Następny „You” lekko ożywia nas początkowym syntetycznym rytmem i wytłuszczoną partią basu, jednak potem wszystko wraca do normy. W „Touch Me” słyszymy podniosły i emocjonalnie zaśpiewany refren. Siobhan de Mare ma głos, potrafiący wyrazić najgłębsze uczucia. Niektórzy doszukają się pewnie podobieństw do wokalu Elizabeth Frazer. Mam jednak wrażenie, że talent tej wokalistki nie zasługuje na takie uproszczenie. Głos Frazer był jednym z… nieziemskich instrumentów, wokal de Mare jest bardziej ludzki, z szerszą paletą barw. A druga połowa duetu, odpowiedzialna za całą warstwę instrumentalną? Cóż, pan Guthrie raczy nas tym, co sobie najbardziej upodobał. Powolne, delikatne i ulotne plamy dźwiękowe mające w sobie wiele z senności, oniryczności i hipnozy. Dźwięk jego gitary dochodzący momentami jakby… spod wody, jest natychmiast rozpoznawalny.
To muzyka niezwykle ilustracyjna. Możemy jej słuchać podczas głębokiej i ciemnej nocy w domowym zaciszu bądź siedząc przy oknie, za którym pochmurne niebo płacze i zrzuca krople na znajdujący się za szybą parapet. Niepoprawny romantyk wybierze blask zachodzącego słońca i te dźwięki również doskonale uzupełnią radujący jego oczy widok.
Bo to piosenki o ludzkich uczuciach, o miłości. Dla tych, którzy kochają i dla tych, którzy cierpią…