Nagrany w 2007 roku album „Idle Noise” ukazał się na początku tego roku i można go było nabyć za niewielkie pieniądze, kontaktując się mailowo z Lee Abrahamem - jednym ze sprawców całego zamieszania. Upłynęło kilka miesięcy i oto dzięki poznańskiemu Oskarowi płytka dostępna jest w naszym kraju w tzw. normalnej sprzedaży.
Być może niewielu zainteresowałoby się tym krążkiem, a on nigdy nie dotarłby oficjalnie nad Wisłę, gdyby nie fakt, iż jednym z dwóch twórców „Idle Noise” jest basista, niezwykle popularnego w Polsce, Galahadu. Dodajmy do tego, że to najmłodszy stażem i wiekiem członek formacji. Nie szkodzi. Swoją sympatyczną skądinąd posturą i twarzą, przypominającą bezwzględnie Johna Goodmana w roli Freda Flinstona, zaskarbił sobie sporo sympatii, podczas dwóch wizyt w Polsce z macierzystą grupą. I właśnie Lee wspólnie z wokalistą, gitarzystą, klawiszowcem i perkusistą w jednej osobie, Stevem Kingmanem, stworzyli recenzowaną tutaj rzecz.
Wydana jest skromnie. Choć tekturowe pudełeczko ładne, smuci brak choćby małej książeczki z tekstami i… tradycyjnymi podziękowaniami. Dziesięć kompozycji (sześć autorstwa Abrahama, cztery Kingmana) zarejestrowanych w większości przez Abrahama, z pomocą znanego z Threshold Karla Grooma, który uwiecznił bębny w swoim Thin Ice Studio. Tyle wynika z opisu. Szkoda tylko, że nie dowiadujemy się w jaki sposób obaj panowie podzielili się obowiązkami instrumentalno - wokalnymi w poszczególnych kawałkach. No… ale pewnie przesadzam z tym swoim pedantyzmem. Wszak najważniejsze jest to, co wybrzmiewa z blaszki po wciśnięciu klawisza „play”.
A wybrzmiewa bardzo sympatyczna muzyczka. Tak – sympatyczna – to dobre słowo. Sam wydawca anonsując album, nazwał muzykę nań pomieszczoną melodyjnym soft prog – rockiem. To dobra szufladka. Zajrzyjmy do niej jednak nieco głębiej. Otwierający całość „Who You Are” może przez chwilę rozbudzić apetyty miłośników Galahadu, gdyż już na samym jego początku pojawia się najostrzejsza na całym krążku, metalowa gitara, przypominająca wyraźnie mocniejsze fragmenty „Empires Never Last”. To jednak tylko… dużego kalibru zmyłka, gdyż większość tego 50 – minutowego albumu stanowią lekkie, nieskomplikowane, zwiewne i melodyjne kompozycje. Tak jak chociażby następne trzy piosenki - „Blade”, „Feed The Fire” i „Time”. Sporo w nich akustycznych, gitarowych brzmień, ciepłych, wręcz smyczkowych niekiedy, klawiszowych pasaży. Słodyczy dodają wspólne harmonie wokalne obu panów. Wpadające w ucho refreny dopełniają całości obrazu. Wspomniany „Time” może przywoływać klimat nagrania Raya Wilsona i Stiltskin „Lemon Yellow Sun”. Zresztą, fani solowej twórczości Raya, lubiący romantycznie powzdychać przy jego hicie „Goodbye Baby Blue” tu znajdą podobne rozwiązania. „Summers End” mógłby spokojnie znaleźć się na jednej z płyt duetu Blackfield i wcale nie odstawałby od reszty. Kończący płytę „Hear What I Hear” nawiązuje do twórczości Steve’a Thorne’a zawartej na dwóch częściach „Emotional Creatures”. Warto pochylić się jeszcze nad jedynym instrumentalnym kawałkiem w całym zestawie, zatytułowanym „One” i czerpiącym z pinkfloydowego ducha. Podkreśla go nie tylko solowa partia instrumentów klawiszowych ale i gitara w gilmourowskim stylu.
Fajna to płytka. Bez większych zobowiązań. W sam raz na koniec tegorocznych wakacji. Dobrze mogłaby umilić czas podczas ostatniego wakacyjnego grilla w przydomowym ogrodzie.