Bardzo podoba mi się ta płyta. Rozpoczynam od tak pewnej siebie konstatacji, gdyż tu i ówdzie zasłyszałem, że Magenta zaczyna nowym wydawnictwem zjadać własny ogon, nic nowego nie wnosi i robi się po prostu nudna. Jeśli gdziekolwiek usłyszycie takie pomruki – nie panikujcie, posłuchajcie płytki i wyróbcie sobie własne zdanie. Jestem przekonany, że amatorowi progresywnych dźwięków album ten z pewnością przypadnie do gustu. W swoim hiper-optymizmie pójdę jeszcze dalej i napiszę to, co winno się zawrzeć w słowie kończącym. Otóż „Metamorphosis” to dla mnie najlepsza i najbardziej dojrzała płyta Magenty. Bez dwóch zdań.
Wiem oczywiście, że walijskiemu zespołowi brakuje trochę do europejskiej ekstraklasy artrockowego grania, nie zmienia to jednak faktu, iż w swojej szczególnej niszowości nagrywa perełki dla wiernych i oddanych fanów. Do tego ma piękną Christinę, dojrzałą kobietę z oryginalnym głosem. Niektórzy zarzucają mu swoistą matowość i jednowymiarowość. Dla mnie najważniejsze jest to, że wokal Booth na kilometr jest rozpoznawalny i trudno go pomylić z jakimkolwiek innym. Dodatkowo na tym albumie wokalistka wykorzystuje szeroką gamę swoich niemałych możliwości interpretacyjnych.
Cóż takiego jeszcze przemawia za wyjątkowością tej płyty? Zacznijmy od zewnętrzności i spójrzmy na okładkę. Tajemnicza, intrygująca…, niebanalna. Do tego całość w mrocznej, burgundowej poświacie, z niezwykłej urody zdjęciami ślicznej Christiny (wiem…, powtarzam się). Literacka strona też błahostkami się nie zajmuje: nieuchronność śmierci podczas wojny, samobójstwo, rywalizacja dobra ze złem (te wątki poruszają trzy pierwsze utwory). Trochę wiary wnosi ostatnia kompozycja „Blind Faith”…
Jak wynika zatem z opisu, „Metamorphosis” zawiera tylko cztery kompozycje i trochę ponad pięćdziesiąt minut muzyki. To duża jego zaleta. Naprawdę nie dłuży się i imponuje muzyczną treściwością. Przy okazji nagrywania dwóch długich i dwóch krótkich kawałków Magenta wpisała się (pewnie zupełnie przypadkowo) w świecką tradycję, przypomnianą ostatnimi laty przez neoprogresywny Red Sand, który czynił tak na swych albumach.
Kolejną mocną stroną tego krążka jest połączenie na nim przez Roba Reeda – autora całej muzyki – przysłowiowego ognia i wody. Owym ogniem są niespotykane dotychczas w takim zakresie mocne, ciężkie, niekiedy metalowe, gitarowe riffy (choćby w „The Ballad Of Samuel Lane” czy w „Blind Faith”). Wspomnianą wodą są szeroko wykorzystywane partie smyczkowe oraz to, co na tej płycie ukochałem sobie najbardziej - rewelacyjne partie na dudach grane przez Troya Donockley’a. To właśnie jego gra w tych momentach zbliża tę muzykę do nut zapisanych na absolutnie znakomitym, ostatnim krążku grupy Iona „The Circling Hour” (za przykład niech posłuży niespełna czterominutowy „Prekestolen”). Dziwić nie ma to prawa, wszak pan Donockley swoją grą czaruje właśnie w Ionie! To jednak są przystawki. Dania główne tego wykwintnie podanego dzieła stanowią instrumentalne, klawiszowe i gitarowe popisy, wokalne harmonie i autentycznie zapamiętywalne, niekiedy wręcz romantycznie smutne melodie.
Wystarczy tych „ochów” i „achów”. Czas jeszcze raz odpalić tę płytkę, która w moim prywatnym, tegorocznym, muzycznym rankingu może być całkiem wysoko.