Dinozaury klasycznego rocka progresywnego mają się dobrze i żadnych przesłanek do ich nagłego wyginięcia na horyzoncie nie widać. Taki wniosek w astronomicznym skrócie można wyciągnąć po wnikliwym zapoznaniu się z najnowszym dziełem grupy The Tangent – Auto Reconnaissance. Zespół założony i dowodzony od samego początku przez niezwykle produktywnego artystę – Andy`ego Tillisona przyzwyczaił nas zarówno regularnym wydawaniem albumów z premierowym materiałem, jak i wiernym przywiązaniem – hołubieniem niemal – do progresywnej muzyki w jej elementarnym kształcie z wczesnych lat 70. Z uporem godnym lepszej sprawy Tillison prowadził swój okręt przez te same gatunkowo pejzaże, nie robił w zasadzie żadnych stylistycznych wolt, a co najwyżej na niektórych krążkach wzbogacał brzmienie o subtelne dodatki z innych rejonów muzycznego rzemiosła, o których można było powiedzieć, że są pewnym skokiem w bok, chociaż i tak wychwycić je mogło raczej ucho wrażliwe i wnikliwe. Właściwie od pierwszych płyt, na których zespół zdefiniował swój styl, utrzymany w duchu wczesnego Genesis, trochę Yes, IQ, czy szwedzkiego progresu spod znaku The Flower Kings z połowy lat 90, przez bardziej symfoniczne brzmienia bliskie ELP, gdy w grupie zaczęli dominować brytyjscy muzycy, po gatunkowy eklektyzm ostatnich wydawnictw – ich twórczość cały czas była konsekwentna, do pewnego stopnia przewidywalna i bezpieczna. Nie chcę bynajmniej przez to powiedzieć, że najnowszy owoc pracy jest pod tym względem rewolucyjny, ale śmiem twierdzić, że The Tangent zamieścił na jednym srebrnym krążku wszystko to, co było w jego twórczości do tej pory najlepsze, i prawie do perfekcji wyeliminował najgorsze mankamenty, które nie pozwalały na to, by spojrzeć na jego artystyczny dorobek z należytym uznaniem. W efekcie dostaliśmy album jak zwykle długi, ale tym razem pozbawiony dłużyzn i mielizn, zróżnicowany i wciągający od początku do końca, dopracowany do najdrobniejszego aranżacyjnego szczegółu, wielogatunkowy, przekonująco łączący ze sobą różne wpływy z odmiennych muzycznie światów, dobrze zaśpiewany z mądrą warstwą liryczną – słowem jeden z najlepszych w ich bogatej karierze.
Niby niewiele przemawia za takim postawieniem sprawy na pierwszy rzut ucha. Nawet konstrukcja poszczególnych utworów zdaje się nie odbiegać od normy. Ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Wizytówką płyty są niewątpliwie dwie najdłuższe kompozycje – Jinxed in Jersey oraz Lie back and think of England, choć dodałbym tu od razu zamykającą całość Proximę, mimo że to utwór bonusowy i wymaga odrębnego potraktowania, gdyż odbiega wyraźnie od charakterystyki podstawowej zawartości.
Pierwszy z wymienionych to właściwie połączenie muzycznej opowieści z poetycką recytacją tekstu. Tillison opisuje tu swoją autentyczną turystyczną podróż do Statui Wolności w Nowym Yorku, swoje zagubienie, zabawne i dowcipne przygody oraz rozmowy z przypadkowymi ludźmi, których spotkał podczas zwiedzania. Narracja raz przybiera formę monologu i tekstu mówionego, a raz klasycznego śpiewu – wszystko to jednak na sugestywnym i urozmaiconym podkładzie muzycznym. Muzyk stosuje tu bardzo ciekawe rozwiązania wokalne, by snuta rzez niego dosyć długa opowieść nabrała po pierwsze – realnego charakteru, a po drugie – by zbyt szybko nie znudziła. Wartość całego przekazu sprowadza się do naprzemiennego ułożenia śpiewu i recytacji, na zmiennych podkładach muzycznego tła i pojawiających się też kilkukrotnie ciekawych partii instrumentalnych. Właśnie te fragmenty zasługują tutaj na słowa uznania, gdyż udowadniają, że muzycy (ten sam skład nagrał już drugą płytę z rzędu, co w przeszłości nigdy wcześniej się nie zdarzyło, a właściwie to nawet trzecią, gdyby pominąć Steve`a Robertsa na perkusji, który dołączył do kolegów na Proxy) rozumieją się bezbłędnie, a chemia jest obecna wśród nich nie tylko w każdym aspekcie, gdy wspólnie odgrywają swoje sekcje, lecz także w naturalnie brzmiących przejściach pomiędzy solowymi szaleństwami poszczególnych instrumentalistów. Na ten ostatni aspekt też należy zwrócić uwagę (będzie on dominował również w kolejnym epiku – Lie back and think of England), ponieważ indywidualne popisy pozbawione technicznego i matematycznego nadęcia i bezduszności należą do jednych z najjaśniejszych punktów albumu. A jest tu miejsce nie tylko na gitary i klawisze, lecz także na flet i saksofon. Podziw budzi płynność w przejściach pomiędzy różnymi sekcjami, nic nie wydaje się na siłę doklejone i nic nie burzy całości. Nie od razu jednak można poznać się na tej wysokiej jakości. Zwłaszcza melodia wchodzi z czasem i nie uwydatnia się przy pierwszych kilku przesłuchaniach. Sprawia to, że początkowo utwór wydaje się przegadany, zbyt mocno zdominowany przez przekaz liryczny, ale wrażenie to mija, gdy tylko pozwolimy sobie na cierpliwość i okiełznanie kompozycji poświęconym jej czasem. Wreszcie trzeba zasygnalizować obecność fragmentów spoza rockowego podwórka. Już w czwartej minucie pojawia się jazzowy motyw, na którego podkładzie recytacja tekstu wybrzmiewa bardzo naturalnie. Im dalej tym częściej pojawiają się free-jazzowe improwizacje, które nawet przy mocniejszych sekcjach instrumentalnych przejawiają się chociażby w iście jazzowej perkusji. Pod koniec utworu robi się za to więcej miejsca dla gitarowych popisów Luke`a Machina, który potrafi – na całej płycie zresztą – wykrzesać ze swojego instrumentu zadziwiająco różne frazy i faktury.
Charakterystyczne i nietuzinkowe motywy gitarowe pojawiają się znacznie częściej w Lie back and think of England – utworze najdłuższym w karierze zespołu. Ma on znamiona klasycznej progresywnej suity, ale jednocześnie daleko mu do sztampy, czy do powielania utartych schematów. Przebogaty aranżacyjnie, urozmaicony różnymi wątkami i instrumentalnymi zapętleniami, które podane są z iście zegarmistrzowską precyzją co do czasu trwania oraz umiejscowieniem w całości – stanowi jak dla mnie szczytowe osiągnięcie grupy, co może zabrzmieć kontrowersyjnie przy zestawieniu z kultowymi już epikami z płyty A place in the queue. Pojawiają się w nim dwa motywy melodyczne powtarzające się z różnym natężeniem w obrębie całego tematu. Pierwszy jest oparty na przepięknej sekwencji pianina z dodatkiem fletu i basu, która samodzielnie powróci jeszcze, by zamknąć cały utwór. Drugi – znacznie żywszy i przede wszystkim pełen emocji, czego nie było wcale tak łatwo doświadczyć na pozostałych albumach – pojawia się najwyraźniej w osiemnastej minucie, by powrócić raz jeszcze w dwudziestej szóstej i do złudzenia nawiązać w moich muzycznych reminiscencjach do jednego z ostatnich klasyków Marillionu – The leavers, w jego części piątej zatytułowanej One tonight. To oczywiście nie wszystko, co decyduje o jakości tego kawałka. Przekonujący, wyrazisty śpiew Tillisona, któremu pomagają niezwykle udane melodie, co też nie jest takie oczywiste, gdyż jego walory wokalne nie zawsze prezentowały wysoki poziom, a nade wszystko rozbudowane dialogi instrumentalistów rozsiane po całym utworze, zwłaszcza między dziesiątą a czternastą oraz dwudziestą drugą a dwudziestą piątą minutą – są kwintesencją kompozytorskiego majstersztyku. Tym ostatnim partiom – pewnie dla ich uczczenia, a może po prostu, by dać wyraz dystansowi do samego siebie – poświęcono nawet tytuły poszczególnych części suity. Sygnalizowałem już wcześniej charakterystyczne brzmienie gitary, która w kręgu progresywnego gatunku kojarzy się zwykle z melodyjnymi i raczej stonowanymi solówkami, podczas gdy tutaj wypatrywanie wygładzonych i subtelnych partii przypomina raczej szukanie igły w stogu siana i czekanie na Godota. Barwy dźwiękowe jakie wydobywa Luke Machine ze swojego instrumentu charakteryzują się bez mała agresywnością (choć daleko im do hard rockowych riffów), frazy są szarpane, pełne jakiejś wściekłości, gwałtowne i porywiste, niemal wyrażające gniew. Świetnie jednak zagrane, z dużym pokładem świeżości, nie za długie i nie za krótkie. W ogóle ta ostatnia uwaga odnosi się znów do wszystkich instrumentalistów. Wszystko jest na miejscu w rozsądnych i idealnie dobranych proporcjach. Dużo miejsca zostawiono też dla fletu Theo Travisa i przede wszystkim dla wszechobecnego pianina. Mnie urzeka też fragment w drugiej części utworu, gdzie współistnieją klawisze, gitara i saksofon, tańczące na tle wyrazistego basu Jonasa Reingolda, który też ma swoje pięć minut, gdyż i dla niego znajduje się miejsce na solowy występ na koniec tego instrumentalnego przedstawienia. To rockowy eden w pełnym tego słowa znaczeniu. O takich kompozycjach pisać można doktoraty.
W podsumowaniu wskażmy jeszcze ogólnie na trzy elementy, które świadczą o dużej randze tego fragmentu płyty: pierwszy – to sama muzyka rozpatrywana w kontekście swojej eklektyczności i multi-gatunkowości, co sprzyja urozmaiceniu i trzymaniu napięcia. Drugi – to kompozycja utworu, która przez niemal dwadzieścia osiem minut nie pozwala na doświadczanie powtarzalności, a powracające dwukrotnie tematy są w tym przypadku niewątpliwym walorem, dzięki czemu ich piękno łatwiej możemy docenić. O trzecim w końcu nie było jeszcze mowy, gdyż związany jest z przesłaniem lirycznym. Tillison jako tekściarz nie od dziś znany jest z tego, że lubi angażować się w kwestie nośne społecznie i nie stroni od tematów trudnych politycznie. Życie w czasach Brexitu i cała otoczka z tym związana dały mu niewątpliwie pole do popisu. Utwór traktuje o ludzkich postawach i wzajemnych stosunkach, o mydleniu ludziom oczu przez polityków i media w ważkich sprawach narodowych, o polaryzacji nastrojów i okopywaniu się na swoich pozycjach po dwóch stronach barykady, gdzie jedynym uzasadnieniem zajętego stanowiska zdaje się sprzeciw wobec tych, którzy ośmielili się mieć inne zdanie czy pogląd. Bez szans na dialog i wymianę argumentów, nie mówiąc już o próbie zrozumienia racji adwersarza. Gdy dodamy do tego jeszcze obecne w tle kłótnie podczas obrad Izby Gmin, ciężko naprawdę oprzeć się porównaniu z naszym wewnętrznym polskim piekiełkiem, którego doświadczamy od dłuższego już czasu. Przyczyny troszkę inne, ale znamiona te same. Globalizacja różne ma twarze.
Nie samymi jednak długimi utworami, rzecz jasna, ten krążek żyje. Zwłaszcza otwierający go Life on hold oraz czwarty w zestawie The Tower of Babel są zwiastunem różnorodności gatunkowej, na jaką ewidentnie postawił tym razem Tillison. Oba są energetycznymi kawałkami, z wyeksponowaną melodią i wysuniętym na pierwszy plan wokalem, z rozbudowanymi – zwłaszcza w tym pierwszym – harmoniami. Niemalże skoczny początek płyty przypomina w warstwie rytmicznej i brzmieniowej do pewnego stopnia otwarcie innego albumu – Not as good as the book i rozpoczynający go utwór A crisis in mid-life. Od razu mamy wszystko: krótką zadziorną partię gitarowo-basową, solo na klawiszach i pląsający się rytmiczny podkład gitarowy w zwrotkach. Już tutaj jedną z głównych ról gra także sekcja rytmiczna, która jednak swoje panowanie osiąga w Wieży Babel – utworze na wskroś wyjątkowym, w którym jak mało kiedy dominują funkowe rytmy i beaty, co nadaje mu całkiem mainstreamowego charakteru. Nie jest to w każdym razie żaden zarzut, wręcz przeciwnie. Myślę, że w wielu stacjach radiowych taki „radio friendly” kawałek podniósłby jakość prezentowanej tam muzyki o lata świetlne. W tym krótkim, niespełna pięciominutowym, utworze dzieje się naprawdę tyle, że wystarczyłoby na wypełnienie niejednej suity. Mamy tu krótkie, ale urzekające solo na syntezatorze samego mistrza – Andy`ego, podobnej długości solóweczkę na gitarze elektrycznej, znalazło się także miejsce dla Theo Travisa i jego saksofonu, który zawsze wszystko pięknie koloryzuje i obleka w emocje, a wszystkiemu towarzyszą podkłady basowe.
Druga para krótszych tematów, które także warto omówić wspólnie, to przepięknej urody ballada – Under your spell oraz optymistyczny – The Midas touch. Ten pierwszy to odzwierciedlenie lirycznej natury autora, poświęcony zresztą tekstowo jego partnerce. Swój urok zawdzięcza głównie soulowo-swingującym rytmem, domieszką rhythm & bluesa i bogactwem aranżacyjnym. Czuć wyraźnie głębie muzyki, potęgowaną znów różnorodnością instrumentalną. Dostajemy w obrębie tych niespełna sześciu minut dwie ciekawe, rodem z zupełnie innych bajek, partie gitary, z których druga wespół z basem jest wyraźnie lżejsza i przez to bardziej liryczna, a także po raz kolejny odzywa się saksofon i nadaje tym samym całej kompozycji jeszcze większego romantyzmu. Jakby tego miodu było mało, wkomponowuje się w to wszystko dostrojony idealnie do atmosfery nastrojowy głos wokalisty. W Dotknięciu Midasa natomiast otrzymujemy równie bujający klimat, zgrabną klawiszową wstawkę smooth-jazzową, a przede wszystkim kolejną melodię łatwo i szybko przyswajalną, a przy tym niebanalną, której towarzyszy jakże prosty a wyczekiwany obecnie przekaz słowny: nawet w mrocznej i mroźnej zimie warto czekać na słoneczny poranek, który na pewno o nas nie zapomni.
Na deser zostaje utwór bonusowy – Proxima. To swoista zabawa muzyków z formą, którą zapoczątkowali, jak się wydaje, na poprzednim albumie – Proxy, w również bonusowym Excerpts from Exo-Oceans. Dwanaście minut instrumentalnej improwizacji elektronicznej oraz ambientowych przestrzeni, trochę w duchu Vangelisa, a po trochu przedstawionych w formie, której nie powstydziłby się sam Tangerine Dream, gdyby tylko zaadoptował pierwiastki jazzowe w swojej twórczości. Ciekawy jestem, czy to tylko taki przerywnik, by wziąć głębszy oddech po bardziej ułożonej strukturze podstawowego programu płyty czy też chęć, by dać upust swoim skrywanym fascynacjom, które kiedyś zaczną dominować na nowych studyjnych materiałach.
Cóż, po licznych przerostach formy nad treścią, po upadkach i wzlotach na kolejnych wydawnictwach – teraz w dobie pandemii (choć sama płyta nagrana jeszcze została zanim świat oszalał) uraczeni zostaliśmy albumem ze wszech miar wyjątkowym, do pewnego stopnia przekraczającym ramy gatunkowe, co właśnie świadczyć może o wielkiej progresywności tego dzieła. Już sam jego tytuł – Auto Reconnaissance – gdyby odrzeć go z militarnej otoczki (wykonujących zwiady dronów), mógłby dobrze scharakteryzować przesłanie i jakość płyty. To taka próba zastanowienia się nad sobą, określenia się na nowo, zarówno w aspekcie stosunku do świata i innych, o czym traktują teksty, jak i odkrywania na nowo już dawno przebrzmiałego i odchodzącego do lamusa gatunku muzyki, który sam kiedyś święcił triumfy i stanowił wzór do naśladowania dla nowych adeptów muzycznego fachu. Zresztą sam Andy Tillison, choć nie kryje wcale miłości do starego rocka progresywnego, to nie boi się przy tym odważnie mówić że ten gatunek jeszcze nie umarł, a przyszłość stoi przed nim otwarta. To styl, który ma swoją przeszłość, ma teraźniejszość (na którą z różnych powodów możemy narzekać), ale przede wszystkim ma też przyszłość. Stare musi połączyć się z nowym, z duchem zmieniających się czasów. Należy śmiać się w oczy tym, którzy albo tylko krytykują, albo bezrefleksyjnie imitują wytarte do bólu patenty – rock progresywny XXI wieku ma być eklektyczną mozaiką w obrębie pojedynczych utworów, a nie tylko całej płyty. I to stara się nam na najnowszym albumie przekazać i udowodnić – że ta wizja jest możliwa. W moim odczuciu udało mu się perfekcyjnie. Zresztą warto chyba podkreślić, że dowodzony przez niego zespół to nie jest już ta sama banda radosnych kolesi, która na debiucie dawała upust temu, co im w sercach i duszy grało. I nie chodzi mi tylko o skład, który jest teraz zupełnie inny, ale właśnie o muzyczne wizje i dojrzałość. Teraz przyszedł bowiem czas na pomyślunek i idee, które należy urzeczywistnić. The Tangent stał się primus inter pares w świecie rocka progresywnego czy neoprogresywnego, mniejsza tu o nazwę. To zespół dojrzały przez wielkie „D”, który na nowo chce redefiniować czym jest ta odmiana rocka, tak bardzo zasłużona dla muzyki. Tym większe należą się słowa uznania, że udało się przy tym zachować tak dobre melodie na wysokim poziomie kompozytorskim. Ich jakość przejawia się właśnie w tym, że są nieoczywiste, ale ukazują się w pełnej krasie z każdym kolejnym przesłuchaniem, kiedy najpełniej odsłaniają swe piękno w najdłuższych utworach, co stanowi najpiękniejszą przygodę odkrywcy.