Trzeba im przyznać - są regularni, jak w zegarku i niemal dokładnie co rok puszczają na rynek album. Żeby było ciekawiej, są to zawsze albumy długie, na których normą są utwory trwające po 20-30 minut. A żeby było jeszcze ciekawiej - z albumu na album The Tangent są coraz lepsi, coraz dojrzalsi i coraz bardziej mi się ten zespół podoba.
Zabawnie się ta płyta nazywa - "Miejsce w kolejce". Jakby chcieli powiedzieć, że znają swoje miejsce w szeregu, że nie napinają sie na jakieś bóg wie jakie dokonania. Że dobrze im tam, gdzie są obecnie. Słuchając tego albumu - wcale im sie nie dziwię. Bo to bardzo dobry album jest. Ba - to najlepszy album, jaki The Tangent nagrali do tej pory, choć podobnie długi i z podobnie rozbudowanymi kompozycjami. Ale jednak - urzeka od pierwszego przesłuchania.
Otwierająca kompozycja wcale początkowo nie mówi, że szykują się jakieś zmiany brzmieniowe. Andy Tillison podrabia Petera Hammilla, całość brzmi bardzo vandergraafowato...do czasu. Bo nagle pojawiają się nawiązania do Yes. Do Camel. W końcu...do Caravan. Lekkie, ale są, podobna lekkość brzmienia, jazzujący klimat. W ogóle "In Earnest" to fajna kompozycja, dwadzieścia minut muzyki mija...za szybko. Ale już następny numer przynosi pełną satysfakcję. Wspomniałem Caravan. Pamiętacie taką płytę "In The Land Of Grey And Pink"? "Lost In London" ma właśnie ten klimat. Taka bardzo "canterburyjska" piosenka, tylko wyciągnięta do ośmiu minut. Z tm niesamowitym, melancholijnym klimatem. Z brzmieniami organów i syntezatora wziętymi wprost od Dave'a Stewarta. Z jazzujący momentami. Niesamowite, myślałem, że tamten klimat jest niepodrabialny - a jednak. Zakochałem się w tej kompozycji na zabój, zwłaszcza, że i tekst jest fajny - autobiografia młodego Andy'ego, który wraz z zespołem udał się na podbój Londynu i oczywiście nic z tego nie wyszło. Poza genialnym utworem, ma się rozumieć. Żeby było ciekawiej, dalsze utwory mają nieco mniej wspólnego z Caravan, a więcej z Camel - z okresu "CaraMel", czyli z drugiej połowy lat 70, gdy w grupie Andy'ego Latimera grało pół Caravan. Czyli wracamy do domu. Aha, numer 4, czyli "GPS Culture" to gościnny występ Dana Wattsa, który kiedyś pracował razem z Andy Tillisonem przy projekcie Parallel Or 90 Degrees. Łza się w oku kręci na wspomnienie tej grupy. A potem następuje "The Sun In My Eyes", które zabija.
Wyobrażacie sobie zespół artrockowy, który nagrywa soczysty kawałek w stylu funk? Nie? No to MUSICIE tego posłuchać. Po prostu kłania się szkoła Earth Wind & Fire albo Sly & The Family Stone, tak na ucho przełom lat 70 i 80. Ciało się samo wygina śmiało, można ten kawałek puścić na dzisiejszej imprezie i ludzie będą się bawić i prosić o jeszcze. Przypominam - nagrali to kolesie na codzień związani między innymi z, za przeproszeniem, The Flower Fuckings. Dla mnie to był niezły szok i ubaw na tyle duży, że puszczałem sobie "The Sun..." kilkanaście razy pod rząd i nie znudziło mi się. Może powinni chłopaki założyć jakiś projekt poboczny i zrealizować się też w tym kierunku? Serio mówię, mają talent do tworzenia niebanalnej muzyki tanecznej...
A na deser kolejna suita, tym razem ponad dwudziestopięciominutowa. Czerpiąca brzmieniowo to z Yes, to z Genesis z okresu "Foxtrot", to wracająca do caravanizmów. Po prostu fajne zakończenie znakomitej płyty.
Zastanawiam się, czy nie za bardzo się zachwycam... Mam słabość do The Tangent, nie zaprzeczam. Lubiłem ich, gdy nagrywali numery czysto vandergraafowskie, lubię też ich obecne, skrzące się pomysłami i brzmieniami czerpanymi znacznie szerzej, wcielenie. Owszem, The Tangent nie jest absolutnie oryginalnym zespołem, ale nie wymagam od nich oryginalności. Wymagam emocji, piekna, zachwytu - dają mi to w nadmiarze nieomal. I dają mi coś więcej. Zaskoczenie. A to, jak na zespół artrockowy, przeogromnie dużo. Dziękuję i proszę o jeszcze. W każdej ilości. Przejedzenie absolutnie mi nie grozi!