Po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem: kurczę, świetny jest ten nowy Marillion. Po kolejnych przesłuchaniach mój początkowy entuzjazm wobec tej płyty nieco osłabł, ale bardzo dobre wrażenie pozostało.
Po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem też, że z czymś mi się ta płyta bardzo kojarzy, tyle że nie potrafiłem skojarzyć z czym. Dopiero po pewnym czasie mnie olśniło – Maryle nagrali swoje „Animals”. Stworzyli płytę o bardzo podobnym, dołującym nastroju, z muzyką chwilami emanującą wyjątkowo chłodnym klimatem i momentami bardzo cyniczną, iście Watersowską wymową tekstów. Nawet Mark Kelly momentami gra nieco pod Ricka Wrighta AD 1977 – zwłaszcza w partiach fortepianu elektrycznego w „El Dorado” kojarzących się z tymi ze „Sheep”. Poza tym mamy tu trzy rozbudowane, wielominutowe kompozycje, uzupełnione dwiema zwięźlejszymi – tyle że u Hoggy’ego i spółki ta zwięzłość oznacza ponad sześć minut, a i konstrukcja tych niby prostszych utworów nie jest taka prosta. Do tego mamy tu koncept-album rysujący bardzo ponurą, nihilistyczną wizję świata, zwłaszcza w „The New Kings”, opisującym coraz większą przepaść między bajecznie bogatymi oligarchami a coraz biedniejszą resztą i polityków, coraz bardziej chodzących na smyczy tych pierwszych: Na kolana wieśniaku, żyjesz tylko dla Nowych Królów… Dominującym wątkiem w tekstach jest właśnie strach jako coraz bardziej dominujący element w codziennym funkcjonowaniu świata – czy to w makroskali, w obserwacjach na temat kryzysu migracyjnego („El Dorado”), w „Living In Fear”, refleksji nad tym, jak strach buduje kolejne mury między ludźmi na całym świecie, i właśnie w „The New Kings”, czy w mikroskali – we „White Paper” Hoggy zastanawia się, jak strach wpływa na miłość i związki między ludźmi. Pewnym wyjątkiem jest „The Leavers”, opowieść o życiu w trasie i wojażowaniu po świecie z muzyką.
Muzycznie całość niczym specjalnym raczej nie zaskakuje, jakichś radykalnych eksperymentów z brzmieniem tu nie znajdziemy – tym, co się rzuca w uszy, to przesunięcie środka ciężkości w stronę instrumentów klawiszowych Steve’a i Marka, gitara z reguły je ze smakiem uzupełnia, wychodząc na pierwszy plan przy okazji dramatycznych, klasycznie prog-rockowych solówek. “El Dorado” to taka typowa większa forma, jakie Marillion lubi – delikatne wprowadzenie gitarą akustyczną i głosem H’a, klawiszowe wejście, niespieszne tempo, majestatyczny pasaż z dramatycznym śpiewem, równie dramatyczna gitarowa solówka, uspokojenie nastroju i znów powoli narastające napięcie i nastrojowy, klimatyczny finał. „The Leavers” jest jeszcze lepsza – to taka kolażowa forma, jaką zespół lubi (przypomina się „Gaza” czy „This Strange Engine”) – z ciekawie przeplatającymi się spokojnymi fragmentami (wrażenie robią te części, gdzie H śpiewa na tle instrumentów klawiszowych, zwłaszcza odjechany pasaż w środku kompozycji), lekko transowym rockowym początkiem i trochę konwencjonalnym, dramatycznym finałem z podniosłą gitarową solówką. Nieco prostszą konstrukcję ma bodaj najbardziej floydowskie „The New Kings”, z ładnym wprowadzeniem z melotronowymi smykami, powoli narastającym napięciem, niespiesznym tempem, zgrabnymi dialogami klawiszowo-gitarowymi i dramatyczną solówką w finale. Do tego dwie nieco krótsze kompozycje – „Living In Fear” to w sumie ładna, melodyjna, całkiem przebojowa piosenka, pomysłowo rozbudowana instrumentalnymi interludiami i solówkami do ponad sześciu minut. Minimalnie gorzej wypada „White Paper”, minisuita łącząca fortepianowo-wokalne wprowadzenie, syntezatorowe mgiełki i pasaże, eteryczny nastrój z gitarowymi pasażami i nieco bardziej rockowymi momentami. Bardzo ładny i udany utwór, acz trochę szkoda, że czarowny i delikatny nastrój pierwszych trzech minut potem trochę się rozmywa…
Sami panowie twierdzą, że to najlepsza płyta w historii zespołu. Aż tak dobrze nie jest, parę lepszych by się jednak znalazło (pozycja „Afraid Of Sunlight” jako mojego ulubionego albumu Marillion jest póki co niezagrożona). Na pewno natomiast jest to jedna z lepszych płyt Marillion. Po pierwsze dlatego, że jest bardzo równa: jest to pierwsza płyta od czasu Anoraków, na której nie znalazł się żaden zbędny, niepotrzebny fragment. Po drugie – duch „Animals” jest na tej płycie wyczuwalny, ale panowie z Floydów nie zrzynają: Rothery gra po swojemu, nie próbuje naśladować solówek i pasaży Gilmoura, okazjonalne ukłony w stronę Wrighta nie przekraczają na szczęście granicy imitacji, produkcja i studyjne efekty to też zdecydowanie Marillionowe brzmienia. Czy będę wracał do „FEAR” tak często jak do „Anoraków”, „Seasons End” i „Afraid…” – to się okaże. Na pewno będę wracał chętnie.