Zawsze się dziwiłem, że w redakcji obowiązuje zakaz używania komórek. O co chodzi, zaskoczyłem, gdy przy okazji małej redakcyjnej wigilii odpaliłem byłem w charakterze podkładu pod szampana właśnie „Nightflight To Venus”. Widok Wojtka K. radośnie wycinającego po kilku toastach wraz z Naczelnym ostrego kazaczoka do rytmu „Rasputina” z całą pewnością byłby absolutnym hitem Youtube. Niestety, nie było mi dane go sfil… dobra, panowie, możecie już odsunąć te lufy od moich biednych oczu? Bądź co bądź jestem do nich co nieco przywiązany (nerwami wzrokowymi). I przy okazji oddajcie mi moje DVD z „Brudnym Harrym”. W każdym razie dziś będzie coś lżejszego. W końcu karnawał i sylwester za pasem.
Nazwisko Franka Fariana już na zawsze będzie związane z jednym z większych skandali w historii muzyki rozrywkowej. Wiadomo – nagle się okazało, że pewien superpopularny duet na scenie tylko udaje że śpiewa, a wszystko jedzie z taśmy, a potem do tego się okazało, że w studio też nie oni śpiewali, tylko wynajęci murzyni, i wszyscy się oburzyli. Co najlepsze, gdy na koncercie taśma się zacięła i jeden fragment zaczął lecieć w kółko, jakoś nikomu to nie przeszkadzało, ale gdy pismacy o tym zaczęli szumieć, to już wszyscy doznali i zaczęli okazywać słuszne oburzenie. Z Boney M. sytuacja była podobna: na okładkach pierwszych płyt jako gość odpowiedzialny za męski wokal wymieniony był niejaki Bobby Farrell, ale Bobby nawet studia od środka nie widział, bo wokale i tak nagrywał za niego Farian. Oddajmy sprawiedliwość – Farrell i wszystkie odpowiedzialne za śpiew panie na scenie już jak najbardziej śpiewali swoimi głosami, a gdy Bobby zażądał od Fariana, żeby ten wreszcie pozwolił mu zaśpiewać na płycie, wkrótce pożegnał się z funkcją wokalisty Boney M.
Jak komuś się udało dotrzeć do katalogowych płyt czelotki Fariana, od razu zauważył, że z reguły oprócz kilku bardzo przyzwoitych numerów pop, które wkręcały z miejsca, na każdym albumie musiało wylądować co nieco tzw. zamulaczy – coby te dwie strony winyla czymś dopchać do jakiejś rozsądnej długości. Zresztą, z czasem tego zamulania było coraz więcej. Trzeci w kolejności „Nocny lot na Wenus” (w sumie nie wiadomo po cholerę właśnie na Wenus, co nieco tam za gorąco i duszno) pod tym względem wygląda najbardziej równo.
Wylądowało tu parę kawałków, które nieco odstają jakościowo od reszty – bez przeróbki „King Of The Road” Rogera Millera ta płyta mogłaby się spokojnie obyć. Miałem też kiedyś mieszane odczucia wobec „He Was A Steppenwolf” – że długie to jak miesiąc bez wypłaty, i nieco monotonią jedzie; ale w pewnym momencie okazuje się, że ta monotonia wkręca. A, i jeszcze jest fajna, cooljazzowa niby – bo pewnikiem leci z syntezatora – trąbka (chyba że Farian, co by uniknąć płacenia komuś, nie wymienił go na okładce) w środku nagrania. Tylko że nawet te słabsze fragmenty płyty w sumie trzymają całkiem dobry poziom płyty.
A poza tym? Słychać, że po dwóch dość typowych płytach pop/disco Farian zaczyna badać, w jakie to ciekawe rejony może skierować swoją muzykę. W sensie, że mamy tu do czynienia z popem z elementami disco typowymi dla lat 70., ale… Taki utwór tytułowy jedzie głównie na perkusyjnych wariacjach, zatańczyć do niego byłoby raczej ciężko. Tu i tam zaglądamy na Karaiby – to przede wszystkim w przeróbce „Rivers Of Babylon” Jamajczyków z The Melodians. A The Melodians przy okazji skowerowali byli Psalm 137. Frank Farian dołożył do pulsującego rytmu stalowe bębny i inne podobne wynalazki. I okazało się, że można chwalić Pana bez fanatyzmu, zadęcia i misjonarstwa (vide zespół o cudownej nazwie Weź Udział W Trudach I Przeciwnościach Jako Dobry Żołnierz Chrystusa Jezusa). Te same perkusyjne cudactwa fajnie też podkreślają rytm w kolejnych utworach, „Voodoonight” i „Brown Girl In The Ring” – zresztą oba również związane są z Jamajką: voodoo – wiadomo, a to drugie to popularna na tej wyspie dziecięca zabawa. „Painter Man” to fajna, zgrabna przeróbka The Creation. Zresztą można w niej bez trudu wyłapać fajnie podkręcone dodatki gitary.
Dobra, nie czarujmy się: ta płyta stoi przede wszystkim trzema utworami. „Rivers Of Babylon” – no bo w końcu pięć tygodni na szczycie w UK i (przynajmniej jakiś czas temu) drugi pod względem ilości ożenionych egzemplarzy singel w Albionie. No i 30.miejsce na Billboardzie – a za Oceanem europejscy wykonawcy pop zawsze mieli ostro pod górkę. I nie tylko pop. „There lived a certain man in Russia long ago, he was big and strong, in his eyes a supreme glow…” – “Rasputin” to jeden z tych kawałków, które zna każdy. No po prostu nie da się inaczej. Rytm disco zbudowany na motywie kozackiego tańca i bałałajki w tle. I zrobiony z dużym przymrużeniem oka tekst (choć z lekkim błędem, bo Grigorij Jefimowicz kochankiem carycy bynajmniej nie był; pewnie dlatego Ruscy się wkurzyli i gdy Farrell z kompanią śpiewali w Sopocie, to nasza telewizja pokazała to z jednodniowym poślizgiem, coby „Rasputina” wyciąć i nie drażnić bratniej nacji). A z drugiej strony na tej właśnie płycie Boneye schowali najciekawszy utwór, jaki udało im się popełnić. Tak absolutnie „czarny”, że ciężko uwierzyć, że jego głównymi architektami są Mats Bjorklund i Keith Forsey – jak najbardziej biali Europejczycy. Bo „Never Change Lovers In The Middle Of The Night” stoi rytmem czarnej ulicy przedmieść Nowego Jorku lat 70. XX wieku jak żaden inny kawałek Boney M. Konkretny groove, całość oparta na konkretnej, pulsującej partii gitary basowej (jest krótkie solo w środku utworu), no i przede wszystkim te klawisze, fortepian elektryczny – nie tylko za kapitalną kodę całości, ale za ogólny koloryt, no i te soulowo śpiewające babki (Jamajki zresztą)… Groove po prostu. No kurde, nie ma siły: zamykasz oczy i widzisz stare jankeskie wozy, idące ulicą i kapitalnie wywijające zadkami Afroamerykanki, obwieszonego złotem czarnego alfonsa w szpanerskim garniaku… Perełka. Aż szkoda, że nie wylądowała na samym końcu płyty, bo to świetny materiał na finał albumu. Przeróbka Neila Younga jest co prawda w porządku, ale... tak na finał płyty wypada to średnio.
Płyta jak najbardziej do zabawy, ale też do słuchania. Chociaż do słuchania, to raczej nadaje się średnio: nie ma siły, kilkanaście sekund i łapiesz się na tym, że wystukujesz stopą albo wybijasz palcami rytm. Po prostu: free your mind and your ass will follow. A jakby ktoś chciał nieco podrążyć temat, to po cichu podpowiadam, że następna w kolejności „Oceans Of Fantasy” i poprzednia „Love For Sale” też są całkowicie akceptowalne. Reszta już typowo dla fanów.