Rick Wright nigdy nie był do końca zadowolony z tego, co tworzył. Bardzo udany pierwszy album solowy „Wet Dream” zwykł określać mianem „amatorszczyzny” (choć w latach 90. przyznawał w wywiadach, że lubi tą płytę), kompozycje stworzone dla Pink Floyd „niedopieczonymi”, a „Identity” efemerycznej grupy Zee eksperymentalną pomyłką. Trudno zgodzić się z dwiema pierwszymi opiniami, z tą ostatnią – już łatwiej.
„Identity” nagrał duet Zee: Dave Harris i Rick Wright. Harris wywodził się z synthpopowo-noworomantycznej grupy Fashion – i właśnie takie, mocno syntezatorowe brzmienie proponował Zee. Większość płyty nagrano na – wtedy – hipernowoczesnym syntezatorze Fairlight, którego brzmienie teraz, po upływie ćwierć wieku, brzmi chwilami archaicznie.
Nie brzmienie jednak jest największym minusem płyty: są nim kompozycje. Bo „Identity” to płyta niezwykle nierówna jakościowo. Wystawione na singlu „Confusion” to dobry przykład przeciętnej, miałkiej noworomantycznej kompozycji, w zamyśle przebojowej, w rzeczywistości zaś mocno nijakiej. Jeszcze gorzej wypadają „Private Person” i „How Do You Do It”: zupełnie już nijaka, banalna pioseneczka. „By Touching” dodatkowo zawiera jeszcze partie śpiewane przez vocoder, efekt końcowy – niestety nieciekawy.
Choć są tu fragmenty, przy których można zatrzymać się na dłużej. Chwile, gdy Harris i Wright skupiają się bardziej na tworzeniu nastroju, na budowaniu klimatu, niż na próbie tworzenia przebojowej piosenki. „Voices” – rozwijające się powoli, niespiesznie, przesycone tajemniczym nastrojem, czy podobne, wieńczące płytę „Seems We Were Dreaming” – to są te chwile, gdy w muzyce Zee nagle zaczyna się dziać coś ciekawego, chwile, które przykuwają uwagę. „Strange Rhythm” też trwa dość długo, ponad sześć minut, też powoli się rozwija, też przesycone jest aurą pewnej niesamowitości, a pulsujący, niepokojący rytm znów potrafi przykuć uwagę. A „Cuts Like A Diamond”, najlepszy fragment całej płyty, to bodaj jedyny jej fragment, gdzie odżywają skojarzenia z Pink Floyd. Nie tylko za sprawą gilmourowatego w klimacie sola gitary; także z uwagi na podobny sposób budowy nastroju; jest w tej kompozycji coś, co przypomina kompozycje Wrighta z lat 90.
Cztery banalne pioseneczki, bez polotu, bez naprawdę chwytliwych melodii, które można by bez żalu zachomikować w archiwach; cztery naprawdę ciekawe, udane kompozycje, ukazujące spory, niewykorzystany potencjał twórczy. Gdyby panowie poprzestali na 4-utworowej EP-ce z najlepszymi utworami, byłoby lekko naciągnięte osiem gwiazdek; cztery pozostałe koszmarki to materiał na dwie gwiazdki. Więc w sumie będzie ocena uśredniona.