Przystanek Kanada odcinek LII: Świątynia spokoju (Tranquility Base: Our Town).
Przez prawie dekadę (od czasu płyty „Greendale”) Neil Young odpoczywał od współpracy z Crazy Horse. Jako że lgnie swój do swego – Kanadyjczyk w końcu zatęsknił za kompanami i zaprosił ich do współpracy nad płytą „Americana” z klasycznymi utworami amerykańskich folkowych bardów XIX i XX wieku. Wspólna praca układała się tak znakomicie, że Young i Crazy Horse z rozpędu nagrali kolejny, tym razem w pełni autorski album – „Psychedelic Pill”.
„Psychodeliczna Pigułka” wiernych fanów Younga niczym nie zaskakuje. Chyba jedynie długością – jest to najdłuższy studyjny album Neila (87 minut). A poza tym – wszystko, co możemy od Neila i Horse oczekiwać. Sprzęgające się, hałaśliwe, chropowate gitary elektryczne? Są. Wielominutowe, swobodne jamowanie? Proszę bardzo – płytę otwiera „Driftin’ Back”, 28 minut gitarowego jazgotu w klasycznym Youngowym stylu. Do tego ów rozimprowizowany utwór przedstawiono tu w całości, bez skrótów – uważny słuchacz wyłapie momenty, gdzie Poncho czy Youngowi zdarzają się wpadki i kiksy, chwilami zdarzają się momenty przestoju – ale tak ma być: żadnego upiększania, czysta żywa prawda. Nieco bardziej zwarte są „Walk Like A Giant” i „Ramada Inn”: jedynie po 16 minut każdy. Klasyczna Youngowa jazda: dwie ciekawie zaplatające się, głośne, zgrzytliwe gitary, mocna, solidnie kotwicząca je partia gitary basowej, oszczędne, ale niosące utwór, nadające odpowiedni groove bębnienie… Kto lubi takie granie – będzie wniebowzięty. Do tego nieco krótszych kompozycji: „Born In Ontario” i „Twisted Road”, kolejne wyprawy do przeszłości, do czasów, gdy (nomen omen) młody Young słuchał w radiu Roya Orbisona, Grateful Dead czy „Like A Rolling Stone” (w „Driftin’ Back” Neil też daje upust swojemu zamiłowaniu do tradycji, prosząc słuchacza, by nie słuchał jego nagrań w formacie .mp3, bo dostaje mniej niż 5% rzeczywistej wartości utworu), nieco pachnące grunge’em „She’s Always Dancing” z „miękkimi” chórkami Crazy Horse i kolejna w dorobku Neila poruszająca, oszczędna ballada – „For The Love Of Man” poświęcona kalekiemu synowi Benowi. Do tego dwie wersje utworu tytułowego i… już. Cała płyta.
I na tym nasza podróż przez życie i dorobek artystyczny Neila Younga się kończy. Na razie. Bo przecież Neil nie jest typem faceta, który woli leniuchowanie od tworzenia. Być może nawet teraz, w przerwach od pracy nad kolejnymi archiwalnymi perełkami, mając z głowy tworzoną latami autobiografię (teraz czekamy niecierpliwie na polskie wydanie „Waging Heavy Peace”!) Young tworzy już coś nowego. Może znów zaprezentuje słuchaczom porcję nastrojowych, nostalgicznych, folkowych ballad, a może znów poszaleje z Crazy Horse… Kto wie? W każdym razie będziemy czekać. Long may you run, Neil…