Ten facet mógłby sobie już odpuścić... ale... nie byłby sobą. On dalej idzie własną, obraną ścieżką, nie zwraca uwagi na ustalone normy, ma swój styl i lubi płynąć pod prąd. Bo, jak wiadomo, tylko zdechłe ryby płyną z prądem. Mimo wieku jest pełen sił witalnych i gitary w kąt nie ma zamiaru rzucać. Lepiej podkręcić wzmacniacz na full. Chciałoby się powiedzieć, że nazwisko zobowiązuje. On dalej czuje się młody, wydaje drugi album w tym roku i rusza w trasę. I nie jest to album sygnowany jedynie własnym nazwiskiem, ale tak jak w przypadku poprzedniego krążka, grają z nim jego wierni kompani, czyli Crazy Horse w składzie znanym nam od lat (Frank „Poncho” Sampedro, Billy Talbot i Ralph Molina). Crazy Horse nigdy nie było zwykłym zespołem akompaniującym. Wraz z Neilem był i nadal jest to zwarty monolit, totalny mechanizm, który pomimo swojego wieku, napięć, rozstań i powrotów, pracuje świetnie.
Neil wraz z „chłopakami” po 9 latach muzycznej rozłąki wszedł do studia i zaledwie kilka miesięcy temu wydał płytę pt. „Americana”. Owa płyta była swoistym ukłonem dla USA, a to z powodu wykonywanych znanych pieśni narodowych. W międzyczasie, po 40 latach Neil postanowił odłożyć na bok alkohol i narkotyki, gdyż jak sam stwierdził: chcę zobaczyć jak to jest, gdy się tego nie robi. Odłożenie używek zmienia podejście, jak Neil sam o tym mówi: Człowiek nagle patrzy na życie z innej perspektywy. Nie znaczy to jednak, że jest mi łatwo. Im jestem trzeźwiejszy, im bardziej skupiony, tym trudniej mi rozpoznać samego siebie. Potrzebuję jakiegoś punktu zaczepienia, nadal go szukam. Wydaje się, że chyba go znalazł. Odmienionemu liderowi i reszcie świetnie się ponownie pracowało, dobrze się dogadywali. Zabrali się za covery, ale czuli niedosyt z powodu braku własnych kompozycji. Przez te wszystkie lata chemia Neila Younga i jego kompanów z Crazy Horse bardzo często była oparta na spontaniczności.
Gdy panowie z dużym entuzjazmem znów weszli do studia Audio Casablanca w tym roku, wszystko dosłownie szło samo. „Poncho” w trakcie sesji powiedział, iż ogólnie to po prostu jamujemy wspólnie i świetnie się bawimy. Głód dawnego grania z oczywistych względów pojawił się sam, ale słuchając albumu łatwo dojść do wniosku, że „Poncho” nas nie zwodzi. Większość kompozycji wyrosło z improwizacji, co więcej, wypadają one tak naturalnie, że w zasadzie można odnieść wrażenie, iż po niewielkich cięciach jamowania dodano tylko partie wokalne i dokonano niewielu poprawek. Jamowanie i spontaniczność były obecne w garażowym brzmieniu Younga i Crazy Horse od zawsze. Słuchając albumu nasuwa nam się myśl, że muzykom nie w głowie była chęć nagrania kolejnej płyty, tylko odwrotnie, płyta jest wynikiem udanej współpracy i wspomnianej, zachodzącej chemii między poszczególnymi pierwiastkami. Grało im się tak dobrze, że materiału uzbierało się naprawdę sporo. Aż tyle, że stwierdzono, iż będzie to album dwupłytowy. Jednocześnie jest to najdłuższa płyta Neila Younga, jaką do tej pory wydał.
Na rozpoczęcie otrzymujemy potwierdzenie. „Driftin’ Back” zaczyna się delikatną akustyczną gitarą, ale dalej, przez prawie pół godziny (!) mamy rozimprowizowane granie, podczas którego pojawia się świetny, pełen energii wokal, umiejętnie dawkowany przez całą długość tego długasa. Kanadyjczyk wprowadza w tekst trochę abstrakcji, jak i bierze tu na tapetę różne tematy, z którymi jest ostatnimi czasy mocno związany, choćby pisanie biografii, negatywny stosunek do komercjalizacji muzyki i sztuki. Ciekawym przykładem jest tu „piętnowanie” formatu MP3. Jako człowiek sentymentalny i starej daty, ironicznie śpiewa o tym skompresowanym, cyfrowym formacie: Nie pragnij mojego MP3. Kiedy słuchasz teraz tego utworu, nie łapiesz się nawet na jego 5%.
Ze względu na improwizowany charakter utworu muzycy rzecz jasna nie uchronili się od drobnych wpadek. „Poncho” początkowo zaproponował zatuszowanie ich i dokonanie pewnych cięć, jednak lider go przekonał, że nie będzie to najlepszy pomysł. Sam przyznaje, iż jest kilka takich momentów, kiedy ja , jak i Neil się wykładamy. Powiedziałem mu ‘Może byśmy tu wycięli, lub usunęli?’, ale odpowiedział mi, że ‘niby jak ludzie mają wiedzieć, w jaki sposób przechodzimy z jednego miejsca w drugie?’. Stwierdził, że to część podróży. Myślę, że spora część rzeczy, jakie stworzył Neil, jest dostrzegana jako cały obraz. Większość ludzi wycięłaby wpadki, usunęła je, jednak Neil widzi to jako część sztuki. To nie jest piosenka, ani produkt detaliczny, on w tym wszystkim czuje się jak w malarstwie.
To najdłuższy utwór, jaki wyszedł spod rąk Neila Younga, ale czy nudzi? Być może trochę przegiął z tą długością. Jednakże Kanadyjczyk często łamał reguły. Gdy każdy dałby szybki, krótki numer na sam początek, on daje kolosa. Osoby niecierpliwe i przygotowane na krótkie, klasyczne kawałki mogą ziewać w połowie. "Opener" jest potwornie długi, hipnotyczny i nie każdemu to może przypaść do gustu. Ale z drugiej strony jest na tyle świeży, panowie grają z dużym luzem, że nagranie podczas odsłuchu sprawia frajdę. Jeśli dla kogoś „Crotez The Killer” wydawał się zawsze za krótki, to będzie w niebie. Z kolei jeśli ktoś zarzuci przydługawość „Driftin’ Back”, to pozostałe dwa długasy, mimo swoich szesnastu minut, ciągnąć się nie będą. Gwarantuję.
Każdy ruch jest jak psychodeliczna pigułka. Trochę jest właśnie tak z nagraniem tytułowym, wygrywany rytm i takty są mocno sfuzzowane, przepuszczone przez dobrze znane już nam od dekad efekty. „Psychedelic Pill” jest chwytliwą i zgrabną, rockową piosenką, typową dla twórczości tej długoletniej współpracy artystów. Całość za sprawą podobnego tempa nieco przypomina nieśmiertelne „Cinnamon Girl”.
„Ramada Inn” to kolejny długas, kompozycja prawie 17-minutowa, oparta na ponurej, bardzo klimatycznej frazie. Słucha się tego jeszcze lepiej niż „Driftin’ Back”. Mocne i pewne uderzenie Moliny, kapitalna, dobrze dopasowana do perkusji linia basowa Talbota, delikatna gitara rytmiczna „Poncho” i cudowne zagrywki mistrza – mieszane na przemian, grunge’owy brud i piękne, chwytające za serce dźwięki. Raz gra Neila jest schowana na drugim planie, za dobrze trzymającą całość linią melodyczną, co wzmacnia efekt psychodelii, innym razem jego gra wyłania się na pierwszy plan, co nie tylko u fanów leciwego już pana wywoła szeroki uśmiech na twarzy. Nie ma jednak mowy o „rozjeżdżaniu” się kompozycji. Wszystko jest zwarte i spójne. Duży wpływ ma na to sama budowa utworu, podparta świetnym tekstem, podawanym nam co jakiś czas na przemian z gitarowym graniem. Gdyby było mało, to jeszcze mamy nastrojowy refren, idealny na rozpoczynający się dzień (Every morning comes the sun, and they both rise to the day, holding on to what they’ve done). Słucha się tego fantastycznie, nagranie jest długie, ale zupełnie nie nuży, ono mogłoby trwać w nieskończoność. Muzyka płynie, nigdzie się nie śpieszy, wracają wspomnienia, gitara łka, a przejmujący głos i sposób śpiewania Neila w dużym skrócie opowiada nam historię ludzi, którzy przez długie lata przeszli naprawdę wiele. Relacje międzyludzkie zawsze wydają się trudne, kiedy więź jest silna, a towarzyszy temu alkohol... Niemniej jednak miłość jest na tyle trwała i mocna, że to przetrwa. W jego opowieści jest coś niesamowicie nostalgicznego, jak i szczerego, oraz prawdziwego. Członkom zespołu jest to temat bliski, sam gitarzysta rytmiczny podchodzi do tego bardzo emocjonalnie – Kiedy wziąłem się za odsłuch, rozpłakałem się. To temat, przez który wszyscy przechodziliśmy. To rzecz zarówno melodyjna, jak i przerażająca. Myślę, że ten utwór będzie żył jeszcze bardzo długo.
Pierwszy dysk zamyka prosta, krótka piosenka, z chwytliwym refrenem, w której Neil Young śpiewa o swoich rodzinnych stronach. Nieistotne dla niego jest to, gdzie jest i jak dużo podróżuje, ważne, że czuje się wolny i pisze piosenki. Tytułowe Ontario pojawiało się już wcześniej w muzyce Younga, co pokazuje jak mocno jest on związany z Kanadą, pomimo jego silnego związku z USA i często kontrowersyjnymi działaniami (anty)politycznymi wobec tego kraju. Nie da się ukryć, że gdyby urodził się w Stanach Zjednoczonych, a nie w Kanadzie, przebić się byłoby mu znacznie łatwiej. Jednak czysty talent plus ogrom pracy zwykle przynosi sukces.
Płyta „Psychedelic Pill” w ogóle w znacznym stopniu jest opowieścią starych czasów i jednym wielkim pomnikiem wspomnień, refleksji na temat teraźniejszości, ważnych idei, które z wiekiem każdemu się kształtują i przychodzą same bez pytania. Na pewno walny wpływ na to miała książka, za którą wziął się autor i która była pisana w tym samym czasie, kiedy powstawała płyta. Zresztą w „Driftin’ Back” główny kompozytor całości o niej wspomina.
Włączamy drugi dysk i mamy kontynuację klimatu, jest piosenkowo, pozytywnie i dalej są wspomnienia. W „Twisted Road” Neil przywołuje dawne czasy, kiedy usłyszał Greatful Dead w radiu, Roya Orbisona, a także moment magii, jaką poczuł po usłyszeniu „Like A Rolling Stone” Boba Dylana. „Twisted Road” jest właśnie małym hołdem dla Boba, w dodatku pojawia się wręcz cytat ze słynnej kompozycji idola Younga.
Pogodna piosenka się kończy i wraz z wejściem kolejnego numeru wraca nam dobrze naoliwiony mechanizm, który napędzają muzycy Crazy Horse i sam mistrz. „She Always Dancing” to gitarowa jedność i symbioza, gitarowe brudne przestery, ujadanie lidera przy mikrofonie, „chłopaki” tworzące świetne chórki - to jest to! „She's Always Dancing” to jeden z najmocniejszych punktów na albumie, ciężko poprzestać na jednym przesłuchaniu. Tu ubogi, ledwo zarysowany tekst nie ma znaczenia, bo panowie grają z niesamowitym jajem i zacięciem.
Gdy myślimy, że jest naprawdę świetnie, to czeka nas jeszcze lepszy finał. Opus magnum tego wydawnictwa. Coś, co pozostaje w pamięci na długo... ale najpierw ballada, dość zwiewna, oszczędna w swoich środkach. „For The Love Of Man” zostało dedykowane poważnie choremu synowi Neila, którego życie za sprawą choroby jest potwornie ciężkie, jednak słysząc tę jakże piękną piosenkę, Ben musi czuć się szczęśliwy.
Finał płyty zaczyna się powoli, od sprzęgań, wkracza w właściwy, monotonny rytm, który pewnie wybija Molina. Kiedy dołączają gitary i bas – mocarny, brudny riff, wiemy, że szykuje nam się coś wielkiego. Gdy do ogromnej siły pchającej naprzód dochodzi obłędne, charakterystyczne pogwizdywanie przez całą kompozycję – numeru nie da się szybko wymazać z pamięci. Garażowe, pełne pasji granie napędza dodatkowo jeszcze emocjonalny śpiew, do którego Neil przyłożył się solidnie. Śpiewa głośno i z sercem o sprawach, które leżą mu na wątrobie. Między innymi o tym, że kiedyś jego pokolenie było skłonne wręcz ocalić świat, ale z żalem przyznaje, iż mimo prób, zakończyło się to fiaskiem, co wręcz łamie mu serce w pół. Jednakże autor wbrew temu, między wierszami, nakazuje wciąż wierzyć i nie przestawać próbować. „Walk Like A Giant” jest pokłonem dla ery idealizmu spotykanego w końcówce lat 60. oraz na początku lat 70. Śmiało można tę kompozycję nazwać upadkiem hipisowskiego snu. Owy idealizm oraz pacyfizm jest widoczny w nagraniu (Ilekroć widzę ogromny wybuch, w momencie płoną moje wszystkie idee), rozczarowanie w jego głosie jest słyszalne, a jego gra pełna gniewu przeszywa nas do szpiku kości. Znakomite zwrotki śpiewane z jadem to nie wszystko, jest jeszcze niesamowicie chwytliwy refren śpiewany przez cały zespół, który świetnie urozmaica całość. Gdy gitara sprzęga i łka w Youngowym, starym dobrym stylu, doznajemy radości. To jedno z tych nagrań, których nie ma się dość i dzięki którym dostajemy gęsiej skórki. „Walk Like A Giant” to bezapelacyjnie najlepsza kompozycja na albumie, rzecz po prostu epicka, zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. I spokojnie może równać się z takimi gigantami, jak legendarne „Cowgirl In The Sand”, „Like A Hurricane” lub nieco nowsze „Change Your Mind”.
Jak powstała ta perła? Frank „Poncho” Sampedro jest przekonany, że bardzo prosto, sprawnie i szybko, a także ujawnia przesłanie tekstu: Neil przyszedł do studia i po prostu zaczęliśmy grać. Zanim się zorientowaliśmy, już dogrywaliśmy ostatnie ścieżki. Potem Neil puścił nam nagranie i odlecieliśmy. Są ciągle sprawy, które mają swoich adresatów. Jeśli nie masz w sobie nadziei, to w takim razie co masz?. Kompozycję, jak i całą płytę kończą kilkuminutowe uderzenia bębnów oraz gitarowe przestery im towarzyszące, będące rodzajem kody zamykającej całość.
Jako bonus dostajemy nagranie tytułowe, zremiksowane, pozbawione przede wszystkim huraganowego fuzzu, charakteryzującego utwór. Czy potrzebnie? Niekoniecznie. Wersja Blu-ray z kolei będzie zawierać „Horse Back”, co będzie gratką dla fanów.
„Psychedelic Pill” to w kolejności już 37 studyjny album Neila Younga. Czas mija, mamy końcówkę roku 2012, a ten niezniszczalny facet wraz ze swoimi towarzyszami nagrywa jakże świeżą płytę, jedną z lepszych w swojej dyskografii, przywołując klimatem klasyczne dokonania firmowane szyldem „Neil Young & Crazy Horse”.
Brzmienie najnowszej płyty Kanadyjczyka i jego spółki jest retro, przy tym dość szorstkie i organiczne. Ma się wrażenie, jakbyśmy słuchali czegoś wyjętego z lat siedemdziesiątych. Duch tamtych lat się unosi w powietrzu od razu po włączeniu każdej z płyt. Jeśli „Ragged Glory” wydawało się brudne i mało przejrzyste, co było zaletą i znakiem rozpoznawczym tego albumu sprzed lat, to chyba panowie poszli tu o krok dalej. Ale nie ma chaosu, spokojnie. Wszystko brzmi jak należy. Poniekąd zasługą tego jest bardzo dobra produkcja całości. O to solidnie zadbali John Hanlon i Mark Humphrey. Natomiast repertuar jest zróżnicowany, długie i rozimprowizowane utwory pomieszane są ze zwykłymi piosenkami. Jest to niewątpliwie zaleta, sprawiająca, że odsłuch jest znacznie łatwiejszy, tym bardziej, że mamy do czynienia z dwupłytowym wydawnictwem.
Gdy Neil Young sięga po swoją słynną, mocno już zniszczoną gitarę „Old Black”, z której za sprawą swojego szerokiego wachlarza brzmieniowego wyciska co się tylko da – jego sound musi być co najmniej dobry. Jest lepiej. Gitara pełna spontaniczności w miksie została potraktowana tak jak powinna, obrobiona doskonale, zatopiona w całość idealnie. Muzycy Crazy Horse dotrzymali kroku w kwestii brzmienia, co jest równie ważne jak sama muzyka. Billy Talbot trzyma wszystko w ryzach, jego głęboki bas nadaje kształtu i klimatu, a on sam słusznie nie wybija się przed szereg. Frank „Poncho” Sampedro znakomicie współpracuje z liderem. Niby jego rola jest drugorzędna, ale bez niego nie byłoby to to samo, bez jego rozmytych akordów stanowiących podwaliny pod szaleństwa dla gitary prowadzącej. Jednak fundamentalną sprawą dla brzmienia całości jest perkusja. Zdaniem Neila Ralphie w swojej grze jest ekstremalnie subtelny i znakomicie potrafi wyrazić piękno emocji zarówno w balladach, jak i w luźnych kompozycjach. Jego styl jest zupełnie unikalny, emocjonalny i nadajemy na tych samych falach. Jego perkusyjne „floresy” wraz z moimi sprzężeniami pod koniec utworów zawsze mi pasują, on wie dokąd ja zmierzam. Ten fakt, iż zmierzamy w jednym kierunku, myślimy w ten sam sposób, dotyczy całego Crazy Horse. To właśnie czyni z Horse coś kapitalnego, jest czymś kosmicznym. To siła Crazy Horse. Tworząc nowe albumy – „Americanę” i „Psychedelic Pill” odkryłem, że z czasem ta siła nie straciła na swej mocy, wręcz przeciwnie.