Wigilia za pasem. A to oznacza, że już na dniach rozpęta się parkietowe szaleństwo. A skoro tak – dziś rusza nowy, okazyjny cykl recenzji. Tak więc – Gorączka Sobotniej Nocy, odcinek I!
Najpierw było kolorowe pokolenie drugiej połowy lat 60., szalonej rewolucji obyczajowej, która miała na trwale zmienić świat na lepszy. Piękny, wzbogacany przeróżnymi chemicznymi wynalazkami sen trwał długo. I w pewnym momencie skończył się ciężkim, ponarkotycznym kacem. Bo świat jakoś nie chciał się zmienić. Po zbiorowym, pokojowym szaleństwie Woodstocku przyszła tragedia w Altamont. Charles Manson i jego „rodzinka” urządzili sobie krwawą orgię w willi Polańskiego. Wojna w Wietnamie trwała w najlepsze. Na Kent State University policja otworzyła ogień do demonstrujących studentów… Pokolenie dzieci-kwiatów, całe lata walczące z establishmentem, powoli, niepostrzeżenie dało się temuż establishmentowi zasymilować. Sen ostatecznie się skończył.
Następna dekada przyniosła zupełnie inne pokolenie młodzieży. Kolorowe, utopijne wizje zastąpiło realistyczne spojrzenie na otoczenie: nie zmienię świata – więc po cholerę mam w ogóle próbować? Niczego nie oczekuję od świata – bo wiem, że świat niczego mi nie da. Lepiej cały tydzień pracować, choćby i w najbardziej otępiającym, beznadziejnym fachu – aby w sobotnią noc zanurzyć się po szyję w kolorowym szaleństwie tańca, muzyki, seksu i używek. Na jedną noc w tygodniu zostać królem parkietu.
Pojawienie się nowego pokolenia zgrało się w czasie z pojawieniem się nowego, synkretycznego nurtu w muzyce. Nurtu, który właśnie zdobywał sobie coraz większą popularność w klubach tanecznych.
Jeśli wskazywać ten styl, który nowej muzyce dał najwięcej – w pierwszej kolejności należałoby chyba wymienić funk. Muzykę afroamerykańską, kładącą nacisk na rytm – pulsujący, akcentowany, posiadający tzw. groove. Z funku nowy styl zaczerpnął właśnie postawiony na pierwszym miejscu taneczny, równy rytm i nierzadko skomplikowane figury basowe stanowiące kręgosłup kompozycji, przesuwając na dalszy plan melodię (np. gitarowe czy klawiszowe solówki). Dodajmy do tego soul i pop. Dodajmy rock psychodeliczny – z którego zapożyczono np. transowe powtarzanie pojedynczej frazy (a i wcześniej rock psychodeliczny i funk ze świetnymi nierzadko efektami żeniono ze sobą – o czym jeszcze będzie okazja w tym cyklu wspomnieć). Do tego różne rodzaje muzyki tanecznej (calypso, salsa). Elementy rocka. Sporo instrumentów klawiszowych (w tym dużo syntezatorów). Nierzadko – rozbudowana sekcja dęta. I mamy nowy styl muzyki, łączący w sobie przeróżne elementy, bardzo taneczny, ale nierzadko urozmaicony i bogaty formalnie. Jednym słowem, mamy disco.
Nowy styl w pierwszej kolejności był domeną klubów tanecznych. Miejsce w muzycznym mainstreamie zdobywał sobie powoli; w połowie lat 70. brytyjski zespół Bee Gees zaczął wzbogacać swoje utwory o elementy disco, z czasem – coraz bardziej wyeksponowane. Co przenosiło się na sprzedaż płyt – „Main Course” i „Children Of The World” ożeniono w kilku milionach kopii każdy. Wtedy zwrócono się do nich z propozycją nagrania kilku piosenek do właśnie powstającego filmu „Plemienne rytuały sobotniej nocy”. Bracia właśnie nagrali kilka utworów pod kątem nowej płyty; „Saturday Night” (przemianowane szybko na „Stayin’ Alive”), „Night Fever”, „More Than A Woman”, „If I Can’t Have You” i pościelówkę „How Deep Is Your Love”. Utwory bardzo przypadły producentom filmu do gustu, doszło jeszcze kilka innych utworów innych wykonawców (w podobnym stylu), jeden utwór zaśpiewała Yvonne Elliman, David Shire nagrał nieco muzyki instrumentalnej, bracia dorzucili jeszcze parę piosenek z poprzednich płyt, Johna Avildsena (tego od „Rocky’ego”) wymienił na stołku reżyserskim John Badham (ten od „Błękitnego Gromu”), zmieniono tytuł na „Gorączkę sobotniej nocy” i… w krótkim czasie nakłady płyt wykonawców disco wystrzeliły w górę. Dwupłytowy soundtrack do filmu rozszedł się w sumie w 25 mln egzemplarzy, Bee Gees z dnia na dzień z gwiazd stali się supergwiazdami, a disco stało się ogólnoamerykańskim fenomenem.
Tak więc: wszelkie rozważania na temat disco najlepiej zacząć właśnie od płyty, dzięki której disco na pewien czas zdominowało światowe listy przebojów. Cóż więc mamy na płycie z muzyką do „Gorączki sobotniej nocy”?
Zacznijmy od głównych bohaterów albumu. Bee Gees zaczęli jako zespół pop; z czasem ich muzyka ewoluowała, próbowali i specyficznej kombinacji popu, psychodelii i rocka (na płytach „Horizontal” czy „Idea”), próbowali eksplorować bardziej ambitne rejony muzyczne („Odessa”), ocierali się o rock („To Whom It May Concern”) – ale dopiero flirt z muzyką disco uczynił z nich gwiazdy światowego formatu. Całość zaczyna się od klasycznego już „Stayin’ Alive”: rytmicznego, tanecznego utworu, o funkowej podbudowie, ze stanowiącymi kręgosłup całości figurą gitary basowej i równym pulsem perkusji. Do tego falsetowy śpiew i wielogłosy (złośliwcy przypisywali te wysokie głosy bardzo obcisłym spodniom, jakie panowie nosili w teledysku). Według podobnej zasady skonstruowano „Night Fever” i (nieco słabsze) „More Than A Woman”. Dodajmy do tego znane już z poprzednich płyt „You Should Be Dancing” i „Boogie Child”, zmysłowo zaśpiewane przez Yvonne Elliman „If I Can’t Have You” i jedną z pościelówek wszechczasów – „How Deep Is Your Love”. Jakby nie patrzeć: to są bardzo porządnie zaaranżowane, napisane i wykonane utwory, świetnie nadające się na parkiet, ale też i jak najbardziej do słuchania.
Inni bohaterowie płyty wypadają różnie. Połączenie motywów V Symfonii Beethovena z funkowym rytmem w „A Fifth Of Beethoven” czy taneczna przeróbka „Nocy na Łysej Górze” Mussorgskiego wypada dość interesująco. Tavares w swojej wersji „More Than A Woman” przesuwają środek ciężkości w stronę korzennego funku z soulowymi zaśpiewami; o korzeniach disco przypomina też prawie ośmiominutowe, pulsujące latynoską rytmiką (rozbudowana sekcja perkusjonaliów) „Calypso Breakdown”. Do tego mamy tutaj klasyków czarnego grania – Kool And The Gang, KC & The Sunshine Band i studyjny zespół M.F.S.B.; muzykę instrumentalną Davida Shire’a – oprócz „Night On A Disco Mountain” także porcja nieco unowocześnionego brzmieniowo funkującego grania w „Manhattan Skyline” i latynoskie klimaty w „Salsation”. Na sam koniec zaś prawie jedenastominutowe „Disco Inferno”. Disco jak disco, ale w tym utworze znów bardzo wyraźnie słychać, jak wiele ten styl zawdzięcza klasycznemu funkowi i soulowi. Przy całej tanecznej stylistyce i dyskotekowym anturażu, toż to prawie korzenny, jamesbrownowski funk…
Jeśli ktoś chce wiedzieć, z czym się tak na poważnie to disco je i skąd się w ogóle toto wzięło – ta płyta to swoisty przewodnik. Oprócz disco jako takiego, możemy tu również zobaczyć, z czego ten styl wyrósł, co dało mu podbudowę. Generalnie jest to album, który znać wypada – wszak bardzo niewiele płyt w historii w niezwykle krótkim czasie wprowadziło undergroundowy, klubowy styl do muzycznego mainstreamu, bardzo szybko prowadząc do zmiany rozkładu sił na scenie muzyki popularnej. Wszak nawet Pink Floyd w swoim klasycznym singlu z roku 1979 sięgnęli po dyskotekowy rytm…
Za tydzień: o tym, jak eksplozja disco wpłynęła na muzykę rockową, na przykładzie jednego z najciekawszych zespołów lat 70.