No i zwinęło chłopa. A trzeba przyznać, że trzymał się życia solidnie: wielokrotne zrywanie z heroiną i powrót do nałogu, palenie paru paczek fajek dziennie, dość ryzykowny styl życia (m.in. granie w polo)… Jak wiedzą ci, co widzieli „Beware Of Mr. Baker”, mimo POChP i chodzenia o lasce, jeszcze po siedemdziesiątce potrafił przy kamerach złamać dziennikarzowi nos. 6 października, półtora miesiąca po osiemdziesiątych urodzinach, pożegnaliśmy Petera Edwarda „Gingera” Bakera.
Płyt z jego udziałem było sporo (oj, trzeba wreszcie skończyć cykl o Cream…), ja wybrałem coś nieco mniej znanego. Ginger i Jack Bruce – oj, niewiele było bardziej wybuchowych duetów w dziejach popkultury. Wszak rzadko się słyszy, by jeden muzyk atakował drugiego nożem, czy zdzielił go w głowę hotelową gaśnicą. Nawet biorąc poprawkę, że sporo opowieści o starciach Jacka i Gingera to zapewne apokryfy. Tak czy siak, po rozejściu się Cream, Baker i Bruce poszli swoimi drogami. Niby tu i tam z Claptonem gdzieś się spotykali, nawet coś nieoficjalnie razem zagrali, ale na pełnowymiarowy powrót trzeba było czekać trzy i pół dekady. A tu w pierwszej połowie lat 90. panowie założyli sobie power trio, jako gitarzystę biorąc innego cenionego blues-rockowego muzyka – Gary’ego Moore’a. Wydali płytę, zagrali trochę koncertów i… tyle. Swoje zrobiła prasa muzyczna, która od razu potraktowała BBM jako odcinanie kuponów od Cream i próbę zarobienia kasy na ciągle żywej legendzie klasycznego zespołu. A i Bruce z Bakerem też ponoć woleli w jednym pomieszczeniu za wiele nie przebywać… Choć tym razem obyło się bez specjalnych ekscesów.
Po BBM pozostała przede wszystkim płyta. W duchu mocno creamowa, choć miejscami dość wygładzona. Czemu w sumie trudno się dziwić: Jack i Ginger mieli już po półwieczu za sobą, Moore był po czterdziestce… Choć nie brakowało tu creamowskiej ekspresji i energii, choćby w otwierających całość „Waiting In The Wings” i „City Of Gold” – opartych na solidnych riffach, z rzetelną, energicznie napędzającą całość sekcją rytmiczną. Moore krzesał iskry w tych bardziej przechylających się na bluesową stronę utworach – „Can’t Fool The Blues”, „I Wonder Why”, „High Cost Of Loving”. Nie zabrakło też, jak za czasów Cream, wycieczek w bardziej melodyjną, liryczną stronę. Choćby w urokliwie wzbogaconym wiolonczelą „Where In The World” czy wieńczącym całość, bardzo nastrojowym, „wieczornym” „Wrong Side Of Town”. Choć w balladzie „Naked Flame” wdało się nieco banału – ale akurat Moore takie lekko przesłodzone utwory lubił tworzyć… W „Glory Days” BBM nawiązali do czasów creamowego „Wheels Of Fire” za sprawą barokowej trąbki, ciekawie wzbogacającej dynamiczny, rockowy utwór. Najlepszy zaś na płycie „Why Does Love (Have To Go Wrong)” intrygował dość złożoną konstrukcją, ciekawym połączeniem kilku różnych motywów muzycznych i efektownym gitarowym popisem Moore’a.
I na jednej płycie się skończyło. Co prawda na zremasterowanej reedycji wypłynęło parę nagrań koncertowych, ale pełnowymiarowego albumu koncertowego nigdy nie wydano, kolejnego studyjnego albumu formacja już nie zarejestrowała. Po prostu, po kilku miesiącach razem panowie poszli każdy w swoją stronę… Jako pierwszy pożegnał nas niespodziewanie Gary, który niestety przesadził z alkoholem. Niespełna cztery lata później podążył za nim dość mocno schorowany (m.in. przeszczep wątroby) Jack. A w końcu września do szpitala w stanie krytycznym trafił Ginger… Tym niemniej po BBM pozostała udana, bardzo solidna płyta, której mimo wszystko ciut brakuje jakiejś większej dawki szaleństwa.