O post rocku napisano i powiedziano już chyba wszystko, a niektórzy pewnie nie bez racji powiedzą, że zagrano też każdą możliwą nutę i dźwięk. Gatunek ten (choć niektórzy jego przedstawiciele nie chcą, by przyszywać im taką łatkę twierdząc, że to po prostu muzyka rockowa na gitary i klawisze), który pojawił się na dobre w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia przyniósł z pewnością powiew świeżości w skostniały system muzycznego podwórka, zwłaszcza ten o artrockowych inklinacjach. Jak się jednak niedługo potem okazało, po zalewie rynku coraz to nowo pojawiającymi się grupami uprawiającymi rzeczony odłam muzyki rockowej, przyszedł czas na ostre wyhamowanie w skutecznym i błyskotliwym kreowaniu nowych pomysłów. Krótko mówiąc, dobrze zapowiadający się kierunek wyeksploatował się. Tak przynajmniej twierdzi większość tych, co z muzyką i jej oceną mają na co dzień do czynienia.
Zgadzam się z tym założeniem, gdyż także przechodziłem przez etap fascynacji gatunkiem. Po pełnych zachwytu początkach i szerszej eksploracji twórczości przedstawicieli tego muzycznego sortu rożnej narodowościowej maści, zacząłem powoli odkrywać puste zaułki przedmiotowej sceny i łapać się przy kolejnych nieznanych mi dotąd piewcach gatunku na tym, że właściwie to wszystko już gdzieś słyszałem, a subtelne różnice nie dodawały jakości. Często jednak podarowanie sobie więcej wytrwałości i niezłomności w nieustającej pogoni za czymś nowym, a jednocześnie frapującym wciąż jednak w kręgu tej samej muzycznej rzeczywistości, wynagradza trud w postaci złowienia przysłowiowej igły w stogu siana. Dlatego warto może pokusić się o parę zwięzłych uwag na temat najbardziej charakterystycznych cech post rocka i uczynić to na kanwie amerykańskiego zespołu If these trees could talk. Założenie wstępne niech od razu pozwoli wyciągnąć wnioski końcowe. Bliska i naprawdę długa styczność z twórczością zespołu, zwłaszcza na recenzowanym albumie Red forest, daje z jednej strony klasyczny obraz grupy post rockowej z obecną tu plejadą wszelakich cech charakterystycznych, z drugiej jednak zaprezentowaną w sposób, który pozwala sądzić i wierzyć, że gatunek ten nie umarł jeszcze definitywnie i wciąż ma w swoich trzewiach coś ciekawego do zaproponowania.
Red forest to dziewięć zróżnicowanych czasowo utworów zamykających się w niecałych czterdziestu ośmiu minutach. W sam raz by rozbudzić zainteresowanie i jednocześnie nie znudzić. Pierwszy utwór to właściwie tylko krótkie intro, przedsmak tego co będzie działo się potem. Od pierwszych ledwo słyszalnych dźwięków kolejnego w trackliście czuć pismo nosem, że będziemy obcować z czymś naprawdę dobrym. Napięcie budowane jest tu stopniowo, poprzez wolno płynące początkowe dźwięki, po czym wchodzi mocne gitarowe uderzenie z pojawiającym się potem wielokrotnie motywem, a pomiędzy nimi zespół skutecznie wytwarza i pogłębia nastrój. Tak będzie do końca płyty, ale to już tutaj daje się odczuć pięknie zachowaną proporcję między ciszą, a wybuchem, między minimalizmem, a ścianą dźwięku, która obecna będzie prawie w każdym utworze. Te przeciwstawienia, muzyczne oksymorony, to wizytówka post rocka, choć tylko z pozoru jest to sztuka łatwa w obróbce. Nietrudno żonglując tempem i rytmem doprowadzić słuchacza do furii, zwłaszcza gdy przejścia pojawiają się w niewłaściwym momencie, albo gdy jedna strona medalu ciągnie się w nieskończoność burząc nastrój lub w ogóle nie dając mu szans zaistnieć. Tu tego nie ma. Myślę, że wpływ na taki stan rzeczy ma również to, że gitarowe ściany dźwięków, aczkolwiek rozprzestrzenione starannie po całym albumie, nie eksponują tak wyraźnie swojego majestatu jak na wielu innych płytach, a zostają bardzo zgrabnie poprzeplatane subtelnymi plamami dźwiękowymi, także gitarowymi, które przekonująco wiodą prym w kreowaniu atmosfery i wyzwalaniu emocji. Czyż to właśnie nie jest główne zadanie dla tego rodzaju muzyki? Misterne tkanie klimatu, topienie dźwięków w melancholii pogłębianej jeszcze przez rozbudowane aranżacje i wyzwalane emocje, których w normalnym stanie rzeczy się nie doświadcza, to są chyba te elementy, wartości, których od tego muzycznego autoramentu oczekiwaliśmy i które łatwo przemawiały do wyobraźni dzięki staraniom protoplastów jak i epigonów gatunku (choćby Bark Psychosis, Slint, Mogwai, Mono, a potem także pg.lost, Leech, czy z naszego rodzimego podwórka Tides from nebula, Servants of silence). Te dodatki i smaczki na płycie Amerykanów są najważniejsze. Inteligentnie wkomponowane w dłuższe gitarowe riffy, powtarzające się głośniejsze transowe momenty, szlifują dzielnie ten diament dając jaśniejszy połysk. Wszystko jest obecne w stopniu optymalnym, począwszy od tak immanentnie związanych z tym odłamem muzycznego rzemiosła repetycji w poszczególnych utworach, improwizacji, bez wyraźnie zarysowanych linii melodycznych i standardowej konstrukcji utworu, bazujących bardziej na kompozycji plam dźwiękowych, barwie dźwięku niż samej melodii - po wyciszenia, w których wbrew pozorom wiele się dzieje. Na poprzednim albumie grupy Above the earth, below the sky ta harmonia dopiero się tworzyła, rysowała się, tam jeszcze zaobserwować można było post rock w jego bardziej klasycznym, konsekwentnym, dotychczas ogrywanym (co nie oznacza, że mniej ciekawym) wcieleniu. Ale już tam można było dostrzec zalążki tego zróżnicowania, które tak mądrze wyjrzało na świat na omawianym krążku. Sama ściana dźwięku, nawet jeśli poddana obróbkom i urozmaiceniom szybko i łatwo męczy, wszak prawie nikt nie toleruje przez dłuższy czas duszności czy klaustrofobicznego uścisku; z drugiej zaś strony przesadna ilość minimalizmu czy ambientu prowadzić może do tego samego efektu.
To połączenie, o którym mowa, okazuje się być niezbędne podczas głębokiej kreacji przestrzeni i jej eksploracji. Tu znowu dochodzimy do tego, co stanowi o wartości, sile i atucie tej muzycznej układanki, być może nieosiągalnej dla innych gatunków. Jej właściwe wykorzystanie w dużej mierze decyduje o odbiorze muzyki, o tym czy zaczniemy szybko ziewać czy też odpłyniemy w świat wyobraźni na fali dźwiękowych subtelności. Amerykanie zdaje się opanowują tę niełatwą sztukę do perfekcji, tym bardziej wzbudzając mój entuzjazm i przyjemność z każdego kolejnego odsłuchania albumu. Potencjał tkwiący w tej muzyce do czarowania słuchacza podkładem pod przeżycia i związane z tym emocje został wykorzystany na tyle, na ile pozwala, mimo wszystko dosyć wyświechtana, formuła gatunku. Muzyczne i nastrojowe synestezje związane ze wzajemnym przeplataniem się hałasu z ciszą, dzikim natężeniem donikąd zdaje się prowadzących dźwięków z klimatem, surowości i zadziornego pazura z delikatnością, dają niemalże idealny obraz post rockowej sceny. Czego w tym wszystkim może tu brakować? Może odrobiny dawki muzyki relaksacyjnej lub filmowej, też przecież obecnej w rzeczonym muzycznym światku, a która mogłaby dąć tej przestrzeni jeszcze większe pole do popisu. Zupełnie jednak mankamentem u Amerykanów nie jest wyczyszczenie muzyki z domieszek pierwiastków jazzowych czy elektronicznych, nie mówiąc już o naleciałościach z muzyki tanecznej, na co tez znajdowało się miejsce na płytach post rockowców (chociażby Tumbling hands grupy Explsions in the sky). Takie bogactwo i eklektyzm łatwo mogłoby zburzyć ogólny odbiór płyty.
Muzyka ITTCT jest w całości instrumentalna. Wokal nie pojawia się w ogóle, nawet w postaci wokaliz czy jako wypełnienie tła. To oczywiście nic nowego w muzyce post rockowej, gdzie odgrywa on rolę absolutnie drugoplanową i nawet jeśli jest obecny to często zlewa się z instrumentalnym aktorstwem, ma charakter oniryczny, rozmyty. Z reguły, przynajmniej w moim odczuciu, bywa zupełnie niepotrzebny, burzy niż wzbogaca nastrój i dobrze się stało, że Amerykanie z niego zrezygnowali.
Z konkretnych utworów na szczególne wyróżnienie zasługuje w mojej ocenie pozycja tytułowa. To jeden z dłuższych fragmentów, wyraźnie podzielony jest na dwie części z przebiegającą tak mniej więcej w czwartej minucie i trzydziestej sekundzie cezurą. W obu z nich mamy ogrywane i pojawiające się te same tematy, jednak za każdym razem prezentujące się w nieco innej szacie co sprawia, że zawsze go słucham z wypiekami na twarzy. Pierwsza cześć mocniejsza, z gitarowym łamańcem zmienia się w drugiej połowie na cudownie melodyjne, delikatne pastelowe zagrywki, z łatwością tworzone zwykłym muśnięciem muzycznego pędzla jakim potrafi być gitara w różnych jej wariacjach. Z czasem zaczną one być przeplatane cięższymi partiami, też podanymi w sposób zróżnicowany prowadząc cały utwór do eksplozji w postaci krótkiego, ale ognistego gitarowego finału. Niby żadnych technicznych rewelacji ani częstych zmian tempa, czy coraz to nowych pomysłów na dalszą część, a jednak te osiem minut mija błyskawicznie i nie wiadomo kiedy zaczyna się utwór numer siedem. Aż tak dużego wrażenia nie robi na mnie jeszcze dłuższy w zestawie dziewięciominutowy When the big hand buries the twelve. Wyróżnić spośród innych należy także czwarty w kolejności They speak with knives z sugestywnie rysowanym, szybkimi pociągnięciami strun gitary, pejzażem.
Reasumując, otrzymaliśmy kawałek naprawdę wyróżniającego się gitarowego post rocka, ciekawie spajającego wszystko to co charakterystyczne w tej muzyce, a jednocześnie do pewnego stopnia świeżego. To nie do przecenienia w czasach, gdy słuchając kolejnych odsłon przedstawicieli gatunku ma się nieodparte wrażenie, iż dotyka się kolejnej wersji tej samej płyty, a na usta ciśnie się pytanie czy to wciąż jeszcze ewolucja i świadome podążanie w sprecyzowanym kierunku, czy raczej zjadanie własnego ogona; czy to jeszcze wyzwolenie z konwencji dające możliwość kreacji w przestrzeni, czy raczej zaplatanie się w sidła kolejnego, specyficznego rodzaju zniewolenia. Od specyfiki gatunku, która u znawców tematu nie budzi chyba wątpliwości, nie można jednak uciekać i nie o to chodzi, by zagrać tu coś oryginalnego, ale by w utartych schematach i wyeksploatowanej formule odnaleźć powiew lekkiej ale odświeżającej bryzy; muzycy z Ohio właśnie to nam serwują, podchodząc do grania w sposób ciekawy i wciągający bez dawania okazji do doświadczania nudy. To w końcu ciężki kawałek chleba, sztuka do uprawiania dla posiadających bujną artystyczną wyobraźnię oraz sztuka do wchłaniania dla wymagających i wytrwałych dusz z inklinacjami do nostalgicznej zadumy, gdyż nic tak jak muzyka nie daje ujścia dla powrotnego przeżywania świata minionego oraz tego jaki mógłby być, a nie był.