Tego mi było trzeba. Gdy już wszystko zostało zmanierowane, wyszydzone i zapomniane, gdy marzenia wyschły pod naporem bezwzględnego wiatru historii – pojawiło się światełko w tunelu. A przecież miało być byle jak. Wszystko wyprzedane, namiętności porozstawiane po kątach, niczym przedszkolaki. Słowem – pustka. Bezkresna i nieopisana pustka.
Tak miało być. Czułem zbierającą w sobie złość, że nie chce mi się walczyć. Akceptowałem zasady narzucone przez innych zdając sobie sprawę, że wcale tego nie chcę. Niby czas minął. Jak podliczę chwile, które zniknęły niczym łzy na deszczu, wychodzi zatrważająca data. Gdy pomyślę o znajomych, którym coś tam nie wyszło – też nie najlepiej się czuję. Oddech już coraz krótszy i z każdym krokiem bliżej do wiadomo czego. Tym bardziej, uświadamiając sobie kruchość istnienia i skończoność czasu zaczynam dostrzegać, jak bardzo on (CZAS) jest ważny. Sekundy, minuty, godziny … przekładają się na spacer po zamkniętym obwodzie. Meta majaczy przede mną, idę miarowym krokiem, ale nigdy nie jestem pewien, jak szybko dotrę do celu.
Rzucam więc w kąt wszystkie nieistotne zdania i zadania. Te, o których Wołodyjowski rzekł swego czasu „nic to”. Zapominam o terminach, alt+f4 załatwia sprawę brzęczącego terminami kalendarza. Kilka prostych ruchów klawiaturą, parę kliknięć myszką, jeden klawisz off w telefonie i … jest pięknie. Tylko ja, kawa z marcepanem (!! – to nie przypadek) i muzyka.
Myśląc o nowej płycie Marillion mam przed oczami niedawno napisany tekst. A właściwie kluczowe pytanie, które pojawia się dość często czy to w komentarzach sieciowych, czy to w gazetowych publikacjach, czy to w telewizyjnych… - no nie – telewizja nigdy tej muzyki nie zauważała. Ale do rzeczy. Pytanie brzmi: czy rock progresywny umarł? Ano, może, o ile założymy sobie, że w ogóle on kiedyś żył. Po namyśle – nie chce mi się tego problemu roztrząsać. Bo i po co? Po kiego tłuc publicznie temat stary jak świat i jak wszechświat nieopisywalny? Tylko dlatego, by napisać, że najnowsza płyta dajmy na to Marillion jest dobra lub zła? A może czas zastanowić się, czego my od płyty Marillion (zwłaszcza Marillion, choć równie dobrze można tu wstawić każdą inną, lepiej się do tego nadającą nazwę artysty) - oczekujemy. Czy to ma być owa viagra dla duszy? Czy ma nas czarować, w każdym dostępnym momencie w tak niezwykły sposób, jakbyśmy się narodzili na nowo, po raz pierwszy doświadczając pozytywnych przeżyć, zapisywani niczym swoista tabula rasa? Czy to jest ta esencja, która nadaje sens naszemu istnieniu? Tego oczekujemy?
Pojawiają się tu i ówdzie różne programy. Listy życzeń. Manifesty. Czytamy je. Świerzbi nas ręka, by odpowiedzieć lub beztrosko wzruszamy ramionami, znacząco pukając się w czoło. Ot, cała wolność, której nigdy zbyt wiele. Każdy ma prawo napisać swoje zdanie, lepiej lub gorzej je uzasadnić. To i ja skorzystam.
Usiadłem do pisania recenzji najnowszego dzieła Marillion z wypiekami na twarzy. Szukam słów, którymi mógłbym zacząć hymn pochwalny, swoistą śpiewną procesję chwalącą nieopisywalne z gruntu emocje, jakie we mnie wywołuje ten album. Od czego tu zacząć? Może od wszechobecnego wyciszonego, stęsknionego głosu Hogartha, który śpiewa na tej płycie lepiej niż kiedykolwiek. Dzięki jego głosowi brzmienie Marillion XXI wieku jest dziś absolutnie wyśmienite. Wiem, każdy w tym momencie może kliknąć jeden link tuż obok, zagłębić się w lekturę Somewhere Else, poprzedniego dzieła Brytyjczyków i zarzucić mi niekonsekwencję, brak logiki, ba nawet bezmyślność. Ale to nieprawda. Celowo sam przywołuję swoje zdanie z recenzji poprzedniego CD grupy, aby pokazać, że artyści to też ludzie. Że trzeba motywować ich jak każdego, by dzieła które tworzą faktycznie chwytały za serce. Somewhere Else było fatalne. Przegadane. Źle zaśpiewane i zmiksowane. Happiness Is The Road jest nieporównywalnie inne. Jakby nagrali to zupełnie inni ludzie. A przecież to Marillion. Co zatem wyróżnia Happiness… z grona innych nagrywanych obecnie płyt? Cóż, przyzwyczajony do melodyjnych, dość charakterystycznie brzmiących solówek Rothery’ego odnajduję na tym albumie dźwięki, o które wcześniej zupełnie bym go nie podejrzewał. Nawet w takim bluesowym Born To Run z płyty Radiation jego partia gitary brzmiała tak oczywiście marillionowo, że z zamkniętymi oczami można było powiedzieć, kto gra. A Happiness…? Jest zupełnie, absolutnie inna. Partie gitary są nie-marillionowe. Albo delikatne, lekko zaznaczające swoją obecność, albo wyraziste, ale jednocześnie zagrane za pomocą zupełnie odmiennych dźwięków, do których Rothery nas przyzwyczaił. Kilkuminutowych solówek w ogóle się na tym albumie nie uświadczy, ostatecznie Steve niczego nie musi udowadniać – wystarczy muśnięcie struny i natychmiast robi się magicznie. Jednak chyba największym odzyskanym na płycie jest Mark Kelly. To brzmienie jego syntezatorów buduje taki właśnie nastrój wpasowujący się w myślenie o początku XXI stulecia. Wiem, Kelly nigdy nie miał problemu z syndromem klajw-nolanowym. Jednak na Essence – zwłaszcza na tej części płyty Happiness Is The Road – proporcja orkiestracji do subtelności osiągnęła pułap niedostępny (z niewielkimi wyjątkami na Marbles) na kilkunastu płytach Marillion. I to cieszy. Zespół, bo i Trewavas i Mosley doskonale tworzą solidne fundamenty, jak na dobrą sekcję przystało, prezentuje nam płytę zróżnicowaną, ciekawą, pełną pięknych melodii i momentami kosmicznych dźwięków.
Nie oczekiwałem cudu. Ba, nie liczyłem nawet, że będzie mi się chciało do kilku nagrań z płyty wracać. Zaskoczenie było więc zupełnie. W końcu od poprzedniego albumu minęło tak niewiele czasu, że – trzeba to przyznać – myślałem, iż Happiness Is The Road będzie muzyczną kontynuacją poprzedniego „dziełka”. A to byłoby fatalne rozwiązanie. Jest na szczęście zupełnie inaczej. Obie części Essence i The Hard Shoulder są na tyle zróżnicowane i ciekawe, że właściwie zaspokajają gusta najbardziej wybrednego słuchacza. Krótko mówiąc - jest pięknie.
Zacząłem recenzję od opisu swego rodzaju zniechęcenia. Wynikało ono częściowo z braku wiary w odrodzenie zespołu, po części z ogólnej tendencji do skupiania się na coraz to nowych i nowych płytach, pojawiających się tu i ówdzie. Ten pęd mnie przytłaczał. Jeśli w 30 sekund nie spodobało mi się nagranie, jeżeli jedno wysłuchanie longplaya nie wywoływało ochoty na ponowne odsłuchanie jakiegoś fragmentu, pliki lądowały w koszu. A z drugiej strony – jak jeden z naszych szacownych recenzentów i felietonistów zarazem – odnajdywałem emocje w muzyce sprzed lat, która wdzięczy się do mnie z winylowych krążków tuż obok.
Uświadamiam to sobie i czuję się outsiderem. Traktuję muzykę nie jak wypełniacz do wykonywania innych czynności. Ilu z was podchodzi do tego w ten sposób? Delektowanie się dźwiękami tworzonymi przez Artystów to jak jedna z ważniejszych czynności w życiu. Jak łyk świeżego powietrza w górach, jak kieliszek australijskiego Franc Jarvis, kuszącego czekoladowo - śliwkowym wspomnieniem. Happiness Is The Road dokładnie wpasowało się w tę tendencję. To nie jest płyta do słuchania z empetrójek. Nie w pociągu, tramwaju, samochodzie lub na rowerze. Nie nadaje się do sprzątania, koszenia trawników i robienia wszystkiego, poza celebrowaniem muzyki. Wymaga cierpliwości (choć trafia od razu) i skupienia.
Taki jest rock progresywny XXI wieku. Nic na siłę, spokój, opanowanie, melancholia i wytchnienie w czasach, w których pęd ku przyszłości próbuje nam udowodnić, że będziemy żyć wiecznie. Nie będziemy, a Happiness Is The Road. I ta myśl mi się zdecydowanie podoba.
Przepiękna płyta. Dla mnie album roku. Polecam.