Znikąd muzyka. Płyt Blue Nile przestaliśmy oczekiwać, bo lider tego ansambla przyzwyczaił nas, żeby nie spodziewać się rzeczy, które mogą się pojawić tylko wtedy, gdy on ma na nie ochotę. Albumy tej brytyjskiej formacji ukazują się bowiem tak samo rzadko, jak komety na niebie naszego kraju, ale jak już zaprezentują się szerszej publiczności, zawsze fascynują i wzmagają oczekiwania na więcej i więcej. Zatem nie ma się co żołądkować, Blue Nile ćwiczy naszą cierpliwość i tyle.
Nic więc dziwnego, że solowy album lidera wspomnianej wyżej grupy – płyta Mid Air – pojawiła się w 2012 roku zupełnie bez zapowiedzi. Tak po prostu. Po co bowiem zapowiadać coś, na co nikt nie czeka. Przynajmniej tak myślą bossowie z wielkich wytwórni płytowych. Toteż właściwie nagle, któregoś dnia pojawił się w skrzynce mailowej sygnał, że to na co nie czekałem – już jest. I co? I nic.
Bo to muzyka, która wcale nie rąbnęła mną o ścianę z mocą nawiedzonego rycerza Jedi. Nie przygniótł mnie jej entuzjazm czy nie zachwyciła kolorystyka brzmień. Co to to nie. Pierwsze wysłuchanie było tak bardzo zwyczajne, że nawet przez moment pomyślałem, iż nie ma o czym pisać. Nie ma rozbudowanych aranżacji, jakie znamy z poczynań macierzystej formacji wokalisty. Nie ma zapadających od razu w pamięć melodii. Nie ma solówek, tęskno brzmiących nut wygrywanych przez gitarzystów czy klawiszowych pasaży rodem z piekła artrocka.
Mid Air to minimalizm w czystej postaci. Głos wokalisty, tak oczywiście znajomy i rozpoznawalny, plus fortepian, tak samotnie i pijanie brzmiący gdzieś w kącie. Gdzieś w tle klawisze, próbujące się opowiedzieć to po stronie elektronicznych szumów lubo też orkiestrowych aranżacji. Interpretacje mające wiele wspólnego z ostatnimi solowymi poczynaniami … Davida Sylviana. Nawet Peter Gabriel, ze swoimi Scratch My Back / New Blood jawi się nad wyraz rozśpiewanym artystą. Paul Buchanan tak łatwą ścieżką nie podąża. Nie mruga porozumiewawczo do słuchacza, wygrywając przyjemne dla ucha, ba, od razu weń wpadające melodie. Już same czasy nagrań wskazują, że będzie niełatwo. Że właściwie poszczególne utwory to tak esencjonalne miniaturki, że bardziej nie można. Dwie minuty z sekundami, czasami ciut więcej, czasami troszkę mniej. Ot, cała recepta na album. Że nie dla wszystkich? A czy Paul Buchanan kiedykolwiek mizdrzył się do publiczności?
Choć… z drugiej strony ilekroć zanurzam się w hipnotycznie brzmiących dźwiękach Fin de siècle mam nieodparte wrażenie, że zapadam się w pustkę, z której nie chce się wracać. A nawet gdybym próbował, to po chwili odtwarzacz przynosi urokliwe, wymuskane dźwięki After Dark. Które niby niczym nie wzrusza, a jednak chwyta za serce. I ściska, uwalniając za sprawą finałowej partii trąbki tak subtelne piękno, jakiego próżno szukać na milionach innych albumów. A słuchacz siedzi z otwartymi ustami, zafascynowany. Zastygły, by nie uronić ani jednej nuty, tak potępieńczo brzmiącej gdzieś z oddali.
I, co tu kryć - tego właśnie (między innymi) oczekujemy od doskonałej muzyki…